Jan Kotik Memorial Tribute / The Pains Of Being Pure At Heart / Cause Co-Motion / The Depreciation Guild / ZAZA

Union Hall / Mercury Lounge, Nowy Jork - 7 lutego 2009

Zdjęcie Jan Kotik Memorial Tribute / The Pains Of Being Pure At Heart / Cause Co-Motion / The Depreciation Guild / ZAZA - Union Hall / Mercury Lounge, Nowy Jork

To był jeden z tych dni w Nowym Jorku, gdzie muzyki na żywo można było słuchać przez dwanaście godzin bez przerwy. Oczywiście samej dobrej muzyki. Zaczęło się tuż po południu, gdy w brooklińskim klubie Union Pool wystartował coroczny koncert ku pamięci Jana Kotika - lokalnego muzyka, czynnego uczestnika brooklińskiej sceny indie-rockowej, który zmarł na raka kilka lat wcześniej.

Urządzana w rocznicę jego śmierci impreza jest czymś pomiędzy koncertem, a spotkaniem towarzyskim. Kilka zespołów, z którymi Kotik współpracował lub w których grają jego przyjaciele, daje krótkie, z reguły spokojne, najczęściej akustyczne koncerty (największą gwiazdą była grupa Ida, słynąca z bardzo wyciszonych, minimalistycznych ballad, choć nie zabrakło i bardzo oldschoolowego metalu w wykonaniu grupy Mighty High), a publiczność trochę słucha, trochę zaś oddaje się życiu towarzyskiemu, najczęściej siedząc na podłodze pod sceną. Rodzinny charakter imprezy podkreślał fakt, że wielu widzów przyszło na koncert z dziećmi: biegały one po całej sali, wspinając się na odsłuchy i przyglądając się z wielkim zainteresowaniem zgromadzonym w sali instrumentom.

Ale ten muzyczno-towarzyski piknik był tylko wstępem do prawdziwych muzycznych emocji, które zaczęły się wieczorem. W klubie Mercury Lounge wystąpić miała jedna z najbardziej hajpowanych ostatnio młodych indie-rockowych grup z Williamsburga: The Pains Of Being Pure At Heart. Hajpowanych, dodać trzeba, nie bez przyczyny: choć zespół istniał dopiero kilka miesięcy, zdołał wydać kilka znakomitych singli i pokazać, że na żywo też świetnie sobie radzi. Kilka dni przed koncertem ukazała się debiutancka płyta grupy, która z miejsca zebrała świetne recenzje i sprawiła, że o zespole zaczęło być głośno już nie tylko za sprawą środowiskowych blogów. Nic więc dziwnego, że wszystkie bilety sprzedały się na pniu, a sala Mercury Lounge była wypełniona po brzegi.

Zanim młode gwiazdy stanęły na scenie, wystąpiły na niej trzy inne, ciekawe zespoły. Zaczęła najmniej znana spośród nich formacja ZAZA. To trio grające muzykę raczej mroczną, opartą na wielokrotnych repetycjach tych samych sekwencji, nawiązującą do doświadczeń zespołów zimnofalowych i ich shoegazingowych następców. Obok klasycznego instrumentarium: gitary, basu i zredukowanej do dwóch kotłów perkusji, muzycy wykorzystywali także spory zestaw urządzeń i efektów elektronicznych, za pomocą których tworzyli intrygujące, nieco ambientowe tło dla swojej muzyki.

Najlepiej grupa wypadała w mocniejszych, szybszych fragmentach, w których perkusista, niczym wojskowy dobosz, nabijał mocny, monotonny, ale na swój sposób także porywający rytm, a pozostali członkowie grupy: śpiewający gitarzysta i grająca czasem na gitarze basowej, czasem na klawiszach dziewczyna, generowali wciągające, mocno transowe melodie.

Kolejnym wykonawcą, który prezentował się tego wieczoru była grupa The Depreciation Guild, która istnieje od kilku już lat, ma w dorobku sporą ilość ciekawych nagrań, ale nie zdołała do dziś zdobyć szerszej popularności.

I znów rozlały się gęste plamy rozmazanego, gitarowego hałasu (w składzie tej grupy znalazły się aż dwie gitary, choć zabrakło basu). I znów wszystko zatopione było w sosie ambientowo brzmiącej elektroniki. I znów zabrzmiał rozmyty, sennie niewyraźny głos wokalisty.

Muzycy przedstawili pół godzinny program wypełniony swymi mrocznymi, gęstymi pod względem brzmienia piosenkami. Zadbali także o warstwę wizualną: sami, zgodnie z shoegazingową tradycją stali prawie bez ruchu, ale przed nimi błyskało światło stroboskopu, a na ekranie za nimi migała prosta, geometryczna wizualizacja. Widok niemal nieruchomych sylwetek, kiwających się tylko miarowo w półmroku rozświetlanym stroboskopem i kolorową projekcją, idealnie pasował do takiego grania i robił spore wrażenie. Choć muzyka The Depreciation Guild była dużo bardziej dynamiczna i uporządkowana niż propozycja grupy ZAZA, znakomicie do siebie pasowały - nic więc dziwnego, że obie formacje mają powiązania personalne.

I to byłby znakomity - pod względem stylistycznym - wstęp do koncertu gwiazdy wieczoru, ale organizatorzy mieli nieco inny pomysł na scenariusz tego wieczoru i po tej obfitej i mocnej dawce rzetelnego shoegazingowego grania zabrzmiała zupełnie inna muzyka. Na scenie pojawili się członkowie grupy Cause Co-motion - jednej z najgłośniejszych - dosłownie i w przenośni - formacji na dzisiejszej nowojorskiej scenie garażowego rocka. A więc kolejne kilkanaście minut wypełniło zupełnie nie pasujące do reszty wieczoru, choć przecież samo w sobie bardzo ciekawe, granie, osadzone w tradycji surowego rock'n'rolla z lat pięćdziesiątych. Ten występ był w zasadzie dokładnym przeciwieństwem poprzednich: gitarzyści wcześniej występujących zespołów obstawieni byli przesterami i elektroniką, tym razem na scenie nie pojawił się prawie żaden gitarowy efekt. Nie było żadnych rozmytych dźwiękowych plam, tylko proste, surowe granie. Nie było żadnego gapienia się na buty, tylko skakanie po całej scenie. Nie było żadnego mroku - prosta, trochę dziką radość ze wspólnego robienia hałasu. Wszystko dobrze, ale takie granie zupełnie nie pasowało do reszty tego wieczoru, co trochę psuło pozytywny efekt, do którego stworzenia muzycy grupy Cause Co-motion z pewnością są zdolni.

Ale przyszedł czas na powrót do nastroju, który stworzyli muzycy dwóch poprzednich zespołów, dość skutecznie obudzony na nowo przez akustyka, który podczas przerwy potrzebnej na ustawienie na scenie całego sprzętu, zaserwował publiczności jedną z klasycznych płyt zespołu Cocteau Twins - prawdziwych pionierów gatunku, który dominował tego wieczoru w Mercury Lounge. Atmosfera była więc odpowiednia, by zabrzmieć mogły pierwsze dźwięki, wygenerowane przez muzyków grupy The Pains Of Being Pure At Heart.

Zaczęli dość spokojnie - od jednego ze swych singlowych bisajdów, ale potem potoczyły się już wszystkie przeboje - pochodzące przede wszystkim z debiutanckiego albumu grupy, w końcu koncert odbywał się z okazji jej wydania. Publiczność rozpoznawała je od pierwszych taktów i odśpiewywała chóralnie wraz z wokalistą. Choć to nie on zbierał najwięcej braw - zdecydowanymi faworytami publiczności był nienagannie ubrany basista z nie schodzącym z twarzy skromnym uśmiechem i dziewczyna grająca na klawiszach - ich wszystkie solówki, a nawet ich wszystkie uśmiechy kwitowane były wybuchami głośnego aplauzu. Muzycy przyjmowali te wszystkie oznaki uwielbienia z widocznym zakłopotaniem - wyraźnie było widać, jak bardzo im jeszcze daleko do gwiazdorskiego zmanierowania. Nieśmiałość w przypadku tych muzyków zdaje się bardzo daleko idąca - między utworami pochylali bezradnie głowy i grzebali przy swoich instrumentach, jakby bojąc się odezwać do widzów - podziękowali tylko publiczności i pozostałym zespołom, a przed piosenką o kardiganie Kurta Cobaina zaczęli dla żartu liczyć, ile kardiganów jest na scenie.

Ten koncert był kolejnym dowodem na to, że jeśli chodzi o długość występu, w tym roku pół godziny to nowe 45 minut. Mimo pewnych, choć raczej nieśmiałych, protestów ze strony publiczności, muzycy po takim właśnie czasie zeszli ze sceny. Tak to jest w czasach, kiedy gwiazdami zostają zespoły, którym trudno byłoby zagrać więcej materiału. Na szczęście The Pains Of Being Pure At Heart ma może tylko kilkadziesiąt minut materiału, ale to znakomity materiał.

Przemek Gulda (31 sierpnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także