Loney, Dear / The Thermals / Pretty & Nice

Sound Fix / The Bell House, Nowy Jork - 31 stycznia 2009

Zdjęcie Loney, Dear / The Thermals / Pretty & Nice - Sound Fix / The Bell House, Nowy Jork

To był jeden z tych dni, kiedy mimo wyjątkowo mroźnej pogody, Nowy Jork był rozgrzany do czerwoności za sprawą co najmniej kilku ciekawych koncertów, które odbywały się prawie w tym samym czasie. Na szczęście: prawie. Różne godziny rozpoczęcia kilku ciekawych wydarzeń powodowały, że można było z powodzeniem wziąć udział w kilku z nich.

Wszystko zaczęło się już po południu, gdy swój pierwszy z dwóch zaplanowanych na ten dzień koncertów zagrał szwedzki artysta, Emil Svanängen, podpisujący swe płyty psudonimem Loney, Dear. Wydał on właśnie swój kolejny album i przyjechał do Stanów, żeby go promować.

Choć muzycy - Svanängen przywiózł że sobą spory skład – weszli na scenę niemal prosto z samolotu, nie przeszkodziło im to zagrać znakomitego koncertu. Na krótki, czterdziestominutowy występ złożyły się przede wszystkim nowe utwory, z których część była dość mocno przearanżowana. Na scenie stało pianino, więc klawiszowiec grupy grał właśnie na nim. Z jednej strony nadało to muzyce grupy ciepłego, naturalnego brzmienia, z drugiej - nieco ogołociło ją z efektów, których za pomocą tradycyjnego instrumentu uzyskać nie było sposobu. Niektóre braki aranżacyjne muzycy nadrabiali spontanicznie i w bardzo zabawny sposób: kiedy okazało się, do wywołanej przez publiczność na bis piosenki potrzebny jest cowbell, wokalista najpierw zapytał, czy ktoś z publiczności nie ma czasem jakiegoś przy sobie, potem wyjaśnił, że po szwedzku nazwa tego niezbędnego wszak wielu dzisiejszym zespołom instrumentu brzmi dokładnie tak samo jak słowo „kabel”, co podczas przygotowań do koncertów powoduje czasem zabawne nieporozumienia. Wreszcie jeden z muzyków wziął do ręki pustą szklankę po piwie i zaczął grać na niej partię cowbella. To znakomicie pokazuje, jaka atmosfera panowała na tym koncercie: wyluzowana, bezpretensjonalna i bardzo naturalna.

Muzycy bardzo szybko sprawili, że publiczność czuła się jak w domu: wokalista opowiadał np. o tym, jak po poprzednim koncercie w tym samym miejscu wybrał się do pralni - żadnej pompy, żadnego nadęcia, żadnego gwiazdorstwa. Taki klimat znakomicie pasował do muzyki grupy: balladowego, na poły akustycznego indie popu.

Muzycy pożegnali się z publicznością i zaczęli się pakować, żeby zdążyć przygotować się do kolejnego koncertu, który miał się odbyć w klubie w innej części Brooklynu. Nie było czasu na przyglądanie się - trzeba było przemieścić się na Manhattan, tam zaczynał się już bowiem premierowy pokaz filmu dokumentalnego „Gogol Bordello Non Stop”, opowiadającego o słynnym multietnicznym cygańsko-punkowym zespole z Nowego Jorku. Film opowiada o historii grupy i fenomenie jej światowej popularności. Choć główną rolę zarówno w grupie, jak i w filmie odgrywa oczywiście charyzmatyczny wokalista Eugene Hutz, autorce udało się pokazać także barwne portrety innych członków tego niezwykłego kolektywu. Film w dużej mierze składa się ze zdjęć nakręconych podczas koncertów, ale nie brakuje także ujęć powstałych na backstage'ach, na ulicy, w sali prób, a nawet - w prywatnych domach muzyków. Autorce udało się wyciągnąć od swoich bohaterów sporo zajmujących albo zabawnych wypowiedzi - choćby wspomnienia Hutza z czasu emigracyjnego wyjazdu z Ukrainy do USA, ilustrowane unikatowymi prywatnymi zdjęciami z ostatniej europejskiej imprezy sylwestrowej, podczas której muzyk - wówczas jeszcze nastolatek, popisuje się przed rodzicami zabawnym tańcem.

Kolejną pozycją w napiętym programie dnia był jeden z najbardziej pożądanych przez nowojorskich fanów indie rocka koncertów miesiąca: występ grupy The Thermals. Zaplanowany był na późny wieczór w klubie Bell House na Brooklynie, a rozpocząć go miał występ bostońskiej grupy Pretty & Nice.

Członkowie zespołu w istocie okazali się relatywnie ładni i chyba dość mili, a przede wszystkim - pełni energii. O ile ich muzyka: mocno chaotyczny i stanowczo zbyt eklektyczny indie rock z punkowym zacięciem, nie zachwycała może do końca, o tyle to, co wyprawiali na scenie budziło mocny podziw. Członkowie zespołu wprost kipieli energią, którą wyładowywali głównie wpadając na siebie - nie było w tym cienia agresji, raczej chłopięca radość ze wspólnej zabawy. Muzycy na dodatek wciągali do niej publiczność: między utworami opowiadali zabawne historie, przekrzykiwali się nawzajem i zabawnie przekomarzali, a w pewnym momencie zarządzili nawet trochę gimnastyki, żeby publiczność mogła się zrelaksować. Na koniec urządzili jeszcze na scenie spore zamieszanie, przewracając wszystkie sprzęty, po czym ustąpili miejsca bardziej doświadczonym kolegom i koleżance z The Thermals.

Oczekiwania wobec tego występu były spore. W zespole zaszły ostatnio spore zmiany: w składzie pojawił się nowy perkusista, grupa spod skrzydeł wytwórni Subpop przeszła do dużo mniejszej oficyny Kill Rock Stars. Na dodatek już niedługo miała się ukazać jej nowa płyta, a grupa właśnie ruszyła na trasę, żeby przed jej premierą zaprezentować najświeższy materiał na żywo.

I znów nie obyło się bez małej gimnastyki - tym razem to muzycy rozgrzewali się przed występem na oczach publiczności. I wiedzieli co robią - przed nimi była ponad godzina grania na najwyższych obrotach. W repertuarze występu znalazło się oczywiście, zgodnie z przewidywaniami, mnóstwo nowych piosenek - zespół zagrał połowę premierowego materiału i pokazał, że o nową płytę nie ma się czym martwić: pełna będzie pomysłowych utworów w stylu, do którego zespół zdążył przyzwyczaić swoich słuchaczy.

Ale oprócz nowości nie mogło oczywiście zabraknąć sporego zestawu największych przebojów grupy: muzycy sięgnęli po równo do wszystkich swoich płyt. Zabrzmiał także prawdziwy manifest grupy - piosenka „Hardly Art.” z pierwszego singla, przy której publiczność niemal oszalała. Muzykom udało się zresztą błyskawicznie nawiązać bliski kontakt z widzami: żartowali z nimi, przybijali piątki, konsultowali kolejność utworów i raczyli zabawnymi historyjkami. Nie wiadomo było, kiedy minęła godzina. Grupa zeszła ze sceny i długo nie wracała. Koniec końców muzycy pojawili się, zagrali trzy szybkie przeboje, zwieńczone kolejnym hymnem - piosenką „Everything Thermal” i było po wszystkim, nawet jeśli trudno było uwierzyć, że to naprawdę koniec.

Przemek Gulda (21 sierpnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: night
[21 sierpnia 2009]
"Zabrzmiał także prawdziwy manifest grupy - piosenka Hardly Art."

chodziło oczywiście o 'No Culture Icons'.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także