Frightened Rabbit / Gregory And The Hawk

Le Poisson, Nowy Jork - 2 lutego 2009

Zdjęcie Frightened Rabbit / Gregory And The Hawk - Le Poisson, Nowy Jork

To był drugi nowojorski koncert szkockiej grupy Frightened Rabbit podczas jej zimowej amerykańskiej trasy. Brytyjczycy grali dwa tygodnie wcześniej w dużo większej sali regularny koncert, postanowili jednak wrócić do miasta jeszcze raz, tym razem żeby wystąpić w dość nietypowy sposób. Ten występ odbywał się w sporym nowym klubie w centrum Greenwich Village. Zgodnie z pretensjonalnie francuską nazwą - Le Poisson Rouge - klub jest niemal w całości czerwony, ryba powraca zaś w nim jak motyw przewodni w różny, często dość zaskakujący sposób, np. w formie ogromnego, przechylonego akwarium, które w drzwiach wita wszystkich wchodzących.

Koncert rozpoczął ledwie kilkuminutowy, niezapowiedziany wcześniej występ artysty, który skromnie ustawił się z boku sceny i zapowiedział, że nie zajmie dużo czasu, bo zaprezentuje tylko kilka piosenek. I tak rzeczywiście było: zaopatrzony tylko w gitarę akustyczną i harmonijkę ustną, przedstawił kilka delikatnych, lirycznych ballad z życiowymi, smutnymi tekstami o najzwyklejszych sprawach. Jego muzyka bliska była tradycji akustycznej ballady i tylko czasem ocierała się lekko o estetykę country. Wydawała się znakomicie pasować na otwarcie takiego koncertu.

Po krótkiej chwili na scenie pojawiła się para muzyków, tworzących projekt występujący pod nazwą Gregory And The Hawk. Ich muzyka w wersji studyjnej jest niezwykle eteryczna, niemal ażurowa, czasem zdawać się może, że więcej w niej ciszy niż dźwięku. Na koncercie nie było inaczej - muzycy, wyposażeni w dwie, zupełnie nie przesterowane gitary, zabrzmieli bardzo delikatnie i łagodnie. Równie miękki, niemal senny był głos wokalistki, która raczej szeptała niż śpiewała kolejne partie, czasami tylko wspomagana nieznacznie przez swojego partnera z zespołu. Ta muzyka mogłaby posłużyć jako definicja gitarowego dream popu: była senna i urzekająco oniryczna, a jednocześnie na swój sposób przebojowa. Trudno byłoby oczywiście oczekiwać, żeby wykonując takie dźwięki członkowie zespołu skakali po scenie i przewracali stojaki od mikrofonów. Pod względem wizualnym występ Gregory And The Hawk do porywających specjalnie nie należał. Musiała wystarczyć sama muzyka. Na szczęście raczej wystarczała.

Po tym występie wszyscy czekali już tylko na jedno - po chwili na scenie pojawiło się czterech brodatych Szkotów i przywitało się z publicznością. „Jak widzicie jesteśmy po długiej trasie, zagraliśmy ostatnio mnóstwo koncertów i chcieliśmy dziś zrobić coś specjalnego, coś co będzie nas bawić” - powiedział wokalista grupy, Scott Hutchison na dobry początek. Zasady były proste - tego wieczoru to publiczność miała ustalać kolejność utworów, wywołując głośno ich tytuły. Muzycy byli w tej zabawie bardzo konsekwentni: co prawda leżały przed nimi kartki, na których zwykle zapisuje się planowaną kolejność utworów, ale były... puste.

Zaczęło się bardzo spokojnie: gdy tylko muzycy usadowili się na ustawionych na scenie krzesłach ktoś krzyknął: „Backwards Walk”. Wokalista grupy wydawał się raczej strapiony: „jesteście pewni, że od tego powinniśmy zacząć?”. Ale słowo się rzekło: tego wieczoru publiczność miała układać program - a więc koncert zaczął się piekielnie smutną piosenką o czymś, co właśnie się skończyło. Kolejne życzenie publiczności: „The Twist”. „No, tak można zaczynać koncert”, powiedział wyraźnie zadowolony Hutchison i zasiadł do stojącego na scenie fortepianu. A potem posypały się kolejne utwory z obu płyt, na przemian potwornie smutne, albo bardziej dynamiczne. Wszystkie wykonane były w mocno zmienionych w stosunku do studyjnych oryginałów wersjach: zamiast elektrycznych gitar dominowały instrumenty akustyczne, perkusista grał pędzelkami na mocno ograniczonym zestawie bębnów, a klawiszowiec prawie wcale nie podchodził do swego instrumentu. Na dodatek wokalista grupy często zmieniał słowa poszczególnych piosenek, czasem wplatając do piosenek sytuacyjne żarty, czasem zaś tłumacząc się, że po prostu nie pamięta słów starszych utworów.

Kolejne zamówienia kwitowane były przez muzyków krótkimi, mocno autoironicznymi komentarzami, albo zabawnymi szyderstwami wobec publiczności, że kompletnie nie zna się na układaniu programu koncertu. W pewnym momencie Hutchison stwierdził wprost: „przecież i tak wszyscy wiemy, że zagramy tu dziś pewnie wszystkie nasze piosenki”. I nie pomylił się wiele: ten występ trwał grubo ponad półtorej godziny i można było w jego trakcie wysłuchać utworów z obu płyt, a nawet rarytasów znanych tylko z singli czy kompilacji.

Na dodatek koncert obfitował w najróżniejsze zabawne zdarzenia - przodował w nich oczywiście Hutchison, który okazał się mieć znakomity talent do rozśmieszania publiczności: a to niemal spadł z krzesła przy fortepianie, gdy uruchomiła się ustawiona pod nim maszyna do robienia dymu, a to z kolei prezentował publiczności dziury, które zrobiły mu się w spodniach podczas trasy.

Jednym z kulminacyjnych momentów tego koncertu było znakomite wykonanie piosenki „Keep Yourself Warm”, prawie na sam koniec koncertu: perkusista grupy grał na cymbałkach, w refrenie Hutchinson oddał głos publiczności, a ta znakomicie sobie poradziła - to chóralne wykonanie podniosłego refrenu tego utworu sprawiło, że nabrał on jeszcze bardziej nastrojowego charakteru. Kolejną niespodzianką było wykonanie piosenki „Fake Empire” w wykonaniu ukochanej wszak przez nowojorską publiczność lokalnej formacji The National, jeszcze większą - zaprezentowany na bis cover utworu... zespołu N'Sync. I to już był prawie koniec tego nietypowego występu, występu który chyba rozbawił muzyków, z całą pewnością rozbawił też publiczność.

Przemek Gulda (19 sierpnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także