Why? / Napszykłat

Dziedziniec Pod Pretekstem, Poznań - 1 lipca 2009

Zdjęcie Why? / Napszykłat - Dziedziniec Pod Pretekstem, Poznań

W kategorii „muzyka dla popapranych loserów” Why? wygrywa bezsprzecznie. Na „Alopecii” teksty Yoniego Wolfa osiągnęły szczyt depresyjnych wyznań, co ładnie wypunktował Kamil Bałuk w swojej recenzji. Na wieść o tym, że Why? przyjedzie do Polski zareagowałem bardzo entuzjastycznie, ale też z pewnym zaciekawieniem, podszytym obawą. Jak te hymny o wąsach i (ekhem, przepraszam delikatnych) obciąganiu na bar mitzvie brata zabrzmią na żywo? Zabrałem się więc dzięki uprzejmości PKP do Poznania, w miejsce zwane Dziedzińcem Pod Pretekstem.

Okazało się, że to mały, bodaj renesansowy dziedziniec (heh, to ci niespodzianka), bardzo urokliwy zresztą. Zaczęło się oczekiwanie, w międzyczasie okazało się, że Drivealone jednak nie zagra (a szkoda, ciekawym, czy dałby radę imć Maciejewski na żywo wyciągnąć coś więcej niż nudy ze swojego albumu), a sama impreza zacznie się godzinę później, niż na plakacie. Trudno, miałem wtedy okazję porozmawiać z Yonim, który zapewnił, że jeśli dzisiaj będą „suck” (no znajdźcie mi jakieś lepsze polskie słowo, cwaniaczki!), to tylko dlatego, że to pierwszy koncert na trasie. Kamerzysta i jednocześnie akustyk Why? stwierdził, że zazwyczaj „they don't suck” (kroi się dokumentalne DVD o zespole, to tak na marginesie). Po dłuższej chwili klepania bruku na scenę weszło trzech młodzieńców z Napszykłat. Abstrahując od miejscami zrozumiałych tekstów, to pozytywnie się zaskoczyłem. Trochę było w tym Flying Lotusa, trochę dubstepu, czasami pojawiał się krzywy duch Anticonu. Ciekawie, a gdybym nie słyszał wokali (których przesadnie dużo nie było), to zaryzykowałbym stwierdzenie, że to nie gra zespół z Polski (komplement). Napszykłat opuścili scenę, a na Dziedzińcu zebrało się już trochę ludzi (ciekawostka – względem koncertu Tigercity 75% twarzy się pokrywało). Po dziesięciu minutach Yoni powitał publikę i się zaczęło.

Początek mocny – „The Vowels, Pt.2”, „Hollows” i „Sad Assassin”. Yoni i spółka wyczyniają rzeczy cokolwiek niesamowite – wybrzmiewają wszystkie smaczne aspekty albumu (szerokie instrumentarium, którym co chwila wymieniali się członkowie zespołu, było kluczem do sukcesu), Yoni freestyle’uje między kawałkami z właściwą sobie autoironią, wdając się przy tym w komiczne przekomarzanki z pozostałymi grającymi, czuć luz i prawdziwą zabawę, jaką zespół czerpie z grania. Po prostu cud, miód i orzeszki. Niestety, przy „Yo Yo Bye Bye”, z „Elephant Eyelash”, poczułem się znużony – wolne, ekhem, balladowe dźwięki, niestety odrobinę męczyły. Ale z drugiej strony – w takiej scenerii, przy samolotach przelatujących nad głowami zespołu, czułem się jak w kiczowatym teledysku, co przy ironicznym charakterze twórczości Wolfa i spółki było w sam raz. Zabrzmiała prawie cała „Alopecia”, co nie było niespodzianką, bo Yoni niezbyt lubi swoją twórczość sprzed „Elephant Eyelash”, nie pojawił się natomiast żaden z utworów z planowanej na jesień „Eskimo Snow”, co było sporym rozczarowaniem. Na bis i na wyraźne życzenie kilku głosów z publiki, można było usłyszeć genialny „Crushed Bones”, który na żywo pokazał jeszcze więcej mocy niż na płycie. Po godzinie i dwudziestu minutach było po wszystkim. Zespół poszedł sprzedawać płyty i fraternizować się z publiką, ja zaś skierowałem swe kroki na dworzec, by dzięki uprzejmości PKP postać dwie i pół godziny na korytarzu wagonu. Było profesjonalnie i prawie w pełni zadowalająco (gdzie nowe kawałki?!) i szkoda tylko, że tak ważne wydarzenie (hm, Anticon, misie?) sprowadziło w tak urocze miejsce tak mało ludzi.

Paweł Klimczak (19 lipca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także