Ariel Pink’s Haunted Graffiti
Kamieniołomy, Warszawa - 16 czerwca 2009
To jeden z tych artystów, o których napisano za mało i za dużo zarazem. Za mało, by dorobek Ariela doczekał się należnego mu – choćby i na tym serwisie – uznania, w pełni zasłużonej sławy czy rozpoznawalności. Z drugiej strony, nadmiar pochwalnych tekstów w pewnych miejscach sprawił, że do pochodzącego z Los Angeles artysty przylgnęła łatka ulubieńca krytyków. Intuicyjnie przeczuwamy, czym jest takie zaszufladkowanie – kredytem zaufania na poczet przyszłych dokonań, gotowością do wybaczenia poważnych potknięć czy produkcyjnych niedoróbek, ale i trzymaniem pod kloszem pogłaskiwań, z którego tak naprawdę nie chcemy wypuścić naszego ulubieńca, ze strachu, że straci cechy, za które go pokochaliśmy.
Informacja o jego wizycie w Polsce była nie tyle zaskoczeniem co gromem z jasnego nieba. Wprawdzie rok obfituje w niezwykłe wydarzenia muzyczne, ale doniesienia o kolejnych koncertach są jakby mniej... elektryzujące. Stąd moje nieodparte wrażenie, że koncert nietuzinkowej trupy Ariela w tej nawałnicy wydarzeń wielu – potencjalnie zainteresowanym – umknął. W stołecznych Kamieniołomach nie było przesadnie tłoczno, a wychwycenie znajomych twarzy było aż nazbyt łatwe. Tak jakby Polska grupa fanów wyszukanego – bo chyba nie awangardowego? – popu była mocno ograniczona do pojemności miejskiego autobusu. I choć miło było zobaczyć recenzentów Porcys.com tłoczących się pod sceną, tak smutna była towarzysząca temu konstatacja – zdaje się, że robimy to, co robimy, dla samych siebie; że poza nami, osobami współtworzącymi (i naszymi znajomymi), środowisko indie-fanów nie istnieje. Na byle jaką imprezę w Jadłodajni Filozoficznej – mekce polskiego indie-popu – walą tłumy wylansowanych dzieciaków. Natomiast frekwencja na koncercie artysty, którego status jest jednoznaczny – to geniusz! – zawodzi. Może bilety – po 30 zł – były za drogie? Może się czepiam – „It’s only rock’n’roll!”, mawiał Mick Jagger, co nie przeszkadza mu raz po raz nabijać ludzi w butelkę, koncertując z niezmiennym od lat zestawem hitów. A może pokoleniową normą jest powierzchowność zainteresowań? Pokazać cycki na PitaParty to jest komu, ale chętnych na – zwracam uwagę na dwoistość tego epitetu – kosmiczne wojaże brakuje. W końcu, może rację ma Brandon Flowers, we are dancers.
Bo przez większość koncertu Ariel Pink’s Haunted Graffiti stałem w miejscu. Wryty w ziemię, z uwagą przykutą do filigranowej postaci przewodzącemu grupie wokalisty. Którego najlepiej opisał Marcel – hajfajw, ziom! Cytuję, „przybrany w damskie wdzianko i miotający się na scenie w poszukiwaniu tożsamości, gdzieś pomiędzy Ozzym Osbournem, Robertem Smithem, a Cavem z czasów Birthday Party, przefiltrowanymi przez lekki transwestytyczny odlot”, koniec cytatu. Wokalna, że się tak wyrażę, elastyczność Ariela była zaskakująca – falset w „Among Dreams”, którym otworzył koncert, chwytał za gardło, a liryczne uniesienie w trzymanym niemal na koniec występu „For Kate I Wait” prawdziwie rozczulało. A przecież pod drodze było „Flashback” wykrzyczane z wprawą stadionowego rockera, wiązanka niemal punkowych – może nazbyt zlewających się, zapewne za sprawą nagłośnienia – kawałków, porozdzielanych perełkami jak „Can’t Hear My Eyes”, którym wpędza w kompleksy większość gwiazdek współczesnego popu.
Sceniczna maniera Ariela była nie z tej ziemi – cały czas fukał do mikrofonu, strofując publiczność za brak oklasków, intonował rozmowy sam ze sobą jakby rozrywany energią, której mógł troszkę użyczyć wiecznie statycznemu basiście i jakby nazbyt spokojnemu perkusiście. Tylko para gitarzystów wtórowała mu w szaleństwie, w stopniowym zatracaniu się w muzyce. Ariel odleciał na scenie niepomny naszych reakcji, choć te były ze wszech miar pozytywne. Czego nie mogę powiedzieć o konceptualnym suporcie The Car Is On Fire. Jeżeli to był żart, to choć z początku zabawny – dla jasności: Szabrański przebrany za krzyżaka, Czubak za nurka głębinowego, a Halicz za króliczka Playboya – niepotrzebnie przeciągnięty (ponad 20 minut instrumentalnego jamu) i czego by tu nie mówić: wydumany. No, ale z drugiej strony, chyba nie najgorzej wprowadzający w psychodeliczny klimat koncertu Ariela.
I jeszcze słów kilka o afterze. Jakoś tak wyszło, że przedstawiciele Screenagers i Porcys wylądowali w jednym pubie, przy wspólnym stole, kłócąc się do późnej nocy o jakość i standardy dziennikarstwa muzycznego, wyższość kompozycji nad ekspresją utworu, itp. Jeden z nas krzyknął w pewnym momencie: „Nienawidzę muzyki!”. I jakkolwiek enigmatycznie to zabrzmi, to przyznaję ci rację. Nienawidzę muzyki!
Komentarze
[14 lipca 2009]
[12 lipca 2009]
[9 lipca 2009]
[7 lipca 2009]
[7 lipca 2009]
[6 lipca 2009]
Wiadomo:
"(...) albo jest się tu i teraz naprawdę, albo na niby."
[6 lipca 2009]
chodzilo mi raczej o to, ze przebywanie w pewnych miejscach, uczestnictwo w pewnych wydarzeniach, nie przeklada sie na zainteresowanie kultura ktora pewne miejsca uruchomila, do pewnych wydarzen doprowadza. ich podjarka jest mocno powierzchowna.
@koncert reprezentantów sceny portland'zkiej (eat skull, thee oh sees, sic alps)
dajesz ich!!!
[6 lipca 2009]