Cold War Kids / AA Bondy

Music Hall Of Williamsburg, Nowy Jork - 16 października 2008

Zdjęcie Cold War Kids / AA Bondy - Music Hall Of Williamsburg, Nowy Jork

To był kolejny wieczór, gdy zdecydowanie było w czym wybierać: swój drugi z rzędu, wyprzedany do ostatniego miejsca koncert, odbywający się w jednym z nie czynnych już dziś brooklyńskich kościołów, grał zespół TV On The Radio, dwudniową promocję debiutanckiej płyty zaczynała grupa Ra Ra Riot, a w największym klubie Williamsburga podobną dwudniówkę kończyła natomiast formacja Cold War Kids. Grupa przedstawiała właśnie na żywo swoją najnowszą, drugą w dorobku płytę, zatytułowaną „Loyalty To Loyalty”. A że nie od dziś było wiadomo, że tych czterech muzyków na scenie sprawdza się znakomicie, więc nawet pomimo tego, że druga płyta grupy nie umywa się do pierwszej, w klubie zameldowały się tego wieczoru takie tłumy, że koncert z miejsca okazał się wyprzedany.

Ale zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, najpierw swój krótki i zaskakująco dynamiczny występ zaprezentował singer/songwriter znany jako AA Bondy. Zaskakująco, bo materiał znany z jego niedawno wydanej płyty jest raczej spokojny, akustyczny i zdecydowanie bardziej sypialniany niż imprezowy.

Ale po raz nie wiadomo który okazało się, jak bardzo pozory mogą mylić. Owszem, Bondy zaczął swój występ od kompozycji bardzo wolnych i spokojnych, zagranych tylko z towarzyszeniem gitary akustycznej. Ale już po kilku minutach koncert nabrał rumieńców: do wokalisty dołączyło jeszcze dwóch muzyków i zaczęli grać dużo bardziej dynamicznie i głośno. Występ zakończył się więc folk-rockowo i okazał się znakomitym wstępem do tego, co miało się zdarzyć na scenie już za chwilę. Tym bardziej, że Bondy w przerwach między utworami zabawiał publiczność zabawnymi opowieściami, wprawiając ją w bardzo dobry humor.

Tak przygotowana mogła w pełni skupić się na występie gwiazdy wieczoru. Czterej muzycy Cold War Kids nie dali na siebie długo czekać. Wyskoczyli na scenę i na rozgrzewkę zaprezentowali utwór z nowej płyty, który płynnie przeszedł w jeden z największych dotychczasowych przebojów zespołu, piosenkę „Hang Me Up To Dry”. I od razu, od pierwszych minut tego koncertu było wiadomo, że na scenie nie pojawił kolejny banalny, trudny do odróżnienia od innych, zespół indie rockowy. Cold War Kids wyróżnia się bowiem nie tylko oryginalną muzyką, w której prawie tyle samo, co indie rocka jest bluesa i paru innych, nieco zapomnianych już dziś gatunków. Wyróżnia się także, a może przede wszystkim, niezwykłą energią na scenie. Muzycy są w ciągłym ruchu, ani przez chwilę nie stoją w miejsc, biegają, skaczą, a szczególne upodobanie zdają się znajdować w bardzo bliskim fizycznym kontakcie ze sobą: obijają się o siebie, ocierają, podpierają się nawzajem plecami, a czasem popychają, a nawet kopią. Ale nie ma w tym ani trochę agresji, ani trochę przemocy, wręcz przeciwnie - ma się wrażenie, że to trochę nietypowa, chłopięca forma wyrażania potrzeby bliskości.

Ale to jeszcze nie wszystko: bardzo ważną rolę w kreowaniu tego niezwykłego widowiska miało światło. W przerwach między utworami gasło niemal zupełnie, po to, by muzycy mogli niepostrzeżenie pozamieniać się instrumentami i zająć odpowiednie pozycje. Kiedy zaczynały się natomiast kolejne utwory, wszystkie lampy rozbłyskały, tworząc niemal oślepiająca iluminację. Poza jednym momentem, jedną piosenką – w jej trakcie panowały kompletne ciemności, a muzycy trzymali w rękach małe latarki, którymi oświetlali twarze widzów. Ten efekt robił bardzo mocne wrażenie.

Repertuar koncertu wypełniały utwory z obu płyt, co prowadziło do natychmiastowej konstatacji, że te nowsze są o wiele mniej przebojowe i pomysłowe niż te, które znalazły się na przełomowym debiucie. Ale, co ciekawe, to zupełnie nie przeszkadzało w odbiorze tego koncertu. Grupa wypadała tak znakomicie, że nawet ewidentnie słabsze utwory wciągały od pierwszych nut, a podczas największych przebojów publiczność wpadała w prawdziwy amok. O jego sile można się było przekonać, gdy po godzinie grania muzycy zeszli ze sceny. Nie znająca wszak futbolowego szaleństwa amerykańska publiczność z iście włoską albo hiszpańską werwą zaczęła wywoływać ich na scenę, śpiewając... stadionową piosenkę. Sposób był nieco dziwny, ale stuprocentowo skuteczny. Czterech muzyków wróciło, żeby zagrać jeszcze dwa utwory. I to jak zagrać! Nie tylko zaprosili na scenę kilku gości - małą sekcję dętą, która bardzo urozmaiciła brzmienie, postanowili także postawić na rytm: generowali go na wszystkie możliwe sposoby, uderzając perkusyjnymi pałeczkami i dłońmi w co się tylko dało: od obudowy pianina, przez specjalnie przyniesione na scenę bębenki, aż do butelek po piwie. To było widowisko, od którego nie sposób było oderwać oczu. I chyba nie da się go za szybko zapomnieć. Muzycy Cold War Kids po raz kolejny udowodnili, że są dziś jednymi z najbardziej żywiołowych artystów na scenie indie. Nawet jeśli zdarzyło im się nagrać słabszą płytę.

Przemek Gulda (16 maja 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także