O'Death / Polka Madre
Half Moon, Nowy Jork - 10 września 2008
W Nowym Jorku koncerty zdarzają się w najróżniejszych miejscach. Niektóre są zupełnie zwykłe, banalne i standardowe: mniejsze i większe kluby, ogromne sale albo stadiony. Inne - nietypowe: nieczynny od lat basen na wolnym powietrzu w McCarren Parku czy koncertowy amfiteatr w Prospect Parku - oba na Brooklynie albo niezliczone i niezbadane postindustrialne przestrzenie, które okazują się kryć nie do końca legalne, totalnie undergroundowe sale koncertowe czy kina. Ale czasem koncerty odbywają się w tak niezwykłych miejscach, że warto się tam pojawić nawet niezależnie od tego, jaki zespół ma występować. Tego lata takich koncertów było co najmniej kilka, np.: występ kilku zespołów, z Team Robespierre na czele we wnętrzu prywatnego mieszkania, czy prawdziwy festiwal na dachu jednego z budynków w Bushwick. Ale śmiało może z nimi rywalizować koncert, a właściwie cały cykl odbywających się przez całe lato koncertów, które miały miejsce na... pokładzie małego statku, pływającego wokół Manhattanu. Zupełnie inaczej zdaje się brzmieć muzyka, gdy podłoga pod nogami lekko się buja, a dookoła przesuwają się iście filmowe widoki podświetlonych budynków na Manhattanie i Brooklynie.
Zwłaszcza, kiedy muzykę tą gra jakiś ciekawy zespół, a tak właśnie miało być tego wieczoru: na pokładzie malowniczego, stylizowanego lekko na parowiec z czasów wojny secesyjnej, statku „Half Moon” miała wystąpić nowojorska formacja O'Death.
Cała impreza zaczęła się o zmierzchu przy jednym z portowych mól po wschodniej stronie miasta, gdzie zacumowany był koncertowy statek. Publiczność zaczęła się powoli gromadzić i wypełniać dwa pokłady, kołysząc się lekko wraz z całym statkiem, gdy uderzały w jego burtę kolejne fale. W pewnym momencie ruszyły silniki i za chwilę cumy zostały rzucone: rockowy rejs mógł się zacząć.
Pierwsze kilkanaście minut miało czysto krajoznawczy charakter, tym bardziej, że rejs zaplanowany był tak, żeby z pokładu można było obejrzeć największe nowojorskie atrakcje od innej niż zwykle strony. Było co oglądać: wszystkie mosty, łączące Manhattan z Brooklynem, żaglowce, żaglówki i łódki zacumowane przy licznych molach i marinach, dwa wymierzone w niebo i kryjące się gdzieś między chmurami promienie światła w miejscu, gdzie stały kiedyś wieże World Trade Centre - mające tej nocy wyjątkowy wymiar w związku z tym, że był to wszak dzień poprzedzający kolejną rocznicę zamachu, który je zniszczył, wszystkie wieżowce dolnego Manhattanu i wreszcie, wielką atrakcję tego lata - sztuczne wodospady, zaprojektowane przez islandzkiego artystę, od strony wody wyglądające dużo bardziej okazale niż od strony lądu.
Ale turystyczny wymiar rejsu musiał wkrótce ustąpić jego koncertowej części: na prowizorycznej scenie, a właściwie - niczym więcej niż kawałku górnego pokładu, zastawionego sprzętem, pojawili się muzycy zespołu otwierającego muzyczną odsłonę wieczoru, grupy Polka Madre. Jej twórczość okazała się równie eklektyczna, jak multirasowy i multietniczny był jej skład. W półgodzinnej pigułce odnaleźć można było elementy folkloru Meksyku i innych krajów Ameryki Środkowej i Południowej, Ukrainy, Rosji i całej reszty słowiańskiej części Europy, a wreszcie - mocne nawiązania do muzycznej tradycji żydowskich klezmerów. Ta mieszanka była iście wybuchowa nie tylko z tego powodu, że łączyła w sobie elementy tak odległych kultur, ale także dlatego, że podana została w bardzo dynamiczny sposób: muzycy zmieszali wszystkie składniki i podlali je obficie gęstym punkowym sosem. To proste i przebojowe granie po prostu nie mogło nie porwać publiczności, która rzeczywiście ruszyła do wspomaganego kołysaniem się statku tańca.
Wszystko zdawało się idealnie zaplanowane: zespół skończył grać dokładnie wtedy, kiedy statek dotarł do podświetlonej rzęsiście Statui Wolności, publiczność skończyła więc klaskać, żeby zająć się robieniem zdjęć. W tym czasie na scenie zaczęła się instalować gwiazda wieczoru - grupa O'Death. Ten nietypowy występ był dla jej muzyków swego rodzaju wstępem do intensywnego koncertowania, związanego z wydaniem płyty „Broken Hymns, Limbs And Skin”, która ukazała się kilka dni wcześniej. Nic więc dziwnego, że w repertuarze koncertu znalazło się sporo utworów pochodzących a tego krążka, choć bynajmniej nie przeważały one szczególnie nad starym materiałem: nie mogło przecież zabraknąć żadnego z przebojów zespołu z jego poprzedniej, najpopularniejszej chyba płyty „Head Home”. W dodatku muzycy nie omieszkali przygotować kilku niespodzianek w postaci swoich najstarszych utworów, czy zupełnie zaskakującego coveru - piosenki grupy Pixies, zagranej w typowej dla O'Death manierze, a przez to niemal zupełnie nierozpoznawalnej.
Ale przecież na koncertach tej nowojorskiej, choć brzmiącej, jakby muzycy pochodzili z najbardziej odległych zakątków Dzikiego Zachodu, grupy chodzi nie tyle o sam repertuar, ale o to, jak jest on wykonany. Nie bez powodu tą formację określa się jako jedną z najbardziej wariackich na nowojorskiej scenie. Tym koncertem muzycy tylko potwierdzili swoją reputację. Od samego początku było wiadomo, że będzie wariacko - alkohol lał się strumieniami: basista pociągał whiskey z ogromnej butelki, która jeszcze przed półmetkiem koncertu wylądowała na podłodze całkiem pusta. Muzycy jak zwykle płynnie przechodzili od wyciszonych, spokojnych momentów, do totalnego amoku: wykrzykiwania w powietrze refrenów, obijania się o siebie (basista nieustannie prowadził podjazdową wojnę na kopniaki że swoim kolegą, grającym na banjo), wyskoków (tego wieczoru wyjątkowo utrudnionych, że względu na bardzo nisko zawieszony sufit) i innych elementów swego jedynego w swoim rodzaju widowiska.
Choć z oczywistych względów siedział najdalej od publiczności, na pierwszym planie był jak zawsze perkusista grupy, który albo robił diabelskie miny z ogniem w oczach, albo wyskakiwał zza swojego instrumentu i wykrzykiwał bezgłośnie słowa kolejnych piosenek, walił w bębny pięściami albo łańcuchami, a czasem z wściekłym spojrzeniem rozrzucał wokół siebie połamane i zniszczone na tysiąc innych sposobów talerze. Wariat, wiadomo nie od dziś. Ale tylko tacy wpasowują się w konwencję tego zespołu.
Tego wieczoru muzycy byli zaskakująco gadatliwi, zasypując publiczność całą masą głuptackich żartów. „Refren tej piosenki jest bardzo prosty: la, la, la, możecie śmiało śpiewać z nami” - zapowiadał jeden z muzyków. „Ta piosenka jest o tym, że wszyscy płyniemy statkiem” - dodał drugi, ale najdalej posunął się trzeci, wyrywając mu mikrofon i wrzeszcząc z pełnym przekonaniem: „Porywamy tę łajbę”, a potem przeprowadzając wśród publiczności błyskawiczny plebiscyt na temat tego, dokąd popłynąć, kiedy już uda się spacyfikować załogę.
Jeszcze tylko kilka okrzyków, jeszcze tylko dwa bisy, w tym wykrzyczany a'capella hymn chrześcijańskiej młodzieży, jeszcze tylko szczere podziękowania dla publiczności, jeszcze tylko jeden głupi żarcik („a teraz wszyscy za burtę” - wrzasnął nieoczekiwanie wokalista grupy) i już było po wszystkim. I kiedy publiczność zdołała oprzytomnieć, że zdziwieniem zauważyła, że statek właśnie przybijał do przystani, z której wyruszył: droga powrotna w towarzystwie O'Death trwała zaskakująco krótko.