David Byrne

Tempodrom, Berlin - 23 marca 2009

Zdjęcie David Byrne - Tempodrom, Berlin

Z racji, że jako pismak przespałam zupełnie pierwszy kwartał 2009, śpieszę z nadrobieniem zaległości: częstotliwość pojawiania się hasła David Byrne w poniższym tekście powinna spełnić co najmniej moje półroczne standardy; a niepocieszonych pokrzepię: do końca roku zostało jeszcze 269 dni - damy radę!

Parę słów wyjaśnienia: 23 marca 2009 r. w berlińskim Tempodromie miałam zaszczyt uczestniczyć w jednym z koncertów Davida Byrne'a promujących zeszłoroczny album nagrany wraz z Brianem Eno, „Everything That Happens Will Happen Today”. Początkowo planowałam napisać tradycyjną relację - najnudniejszą i bodaj najbardziej mijającą się z celem formę muzycznego dziennikarstwa, lecz szybko porzuciłam ten pomysł. Hasło „tańczenia o architekturze” w przypadku recenzji występu na żywo nabiera jeszcze silniej ironicznego posmaku, a w kontekście Davida Byrne'a prowadzi na zupełne manowce - jak esencjonalnie opisać występ człowieka, który sam - metaforycznie i dosłownie mówiąc - od ponad trzydziestu lat tańczy o architekturze (i jedzeniu)?

Jakiś czas temu, przy okazji czytania na Pitchforku recenzji kompilacji N.A.S.A. „The Spirit Of Apollo”, uderzyło mnie pewne niezrozumienie postaci Byrne'a - w czym utwierdziłam się tym mocniej, oglądając berliński występ nowojorczyka. Otóż Tom Breihan, autor tekstu, pokpiwał sobie - w sposób w sumie całkiem zabawny - z nad wyraz częstego udzielania się w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Davida Byrne'a we wszelkiej maści projektach muzycznych (huh, nie wspominając już o tych niemuzycznych): była piosenka z funkową supergrupą Baby Elephant, był numer z Paulem Van Dykiem, było „Toe Jam” z The BPA, powrót z Brianem Eno, ścieżka dźwiękowa do miniserialu HBO „Big Love: Hymnal”, kooperacja z Dirty Projectors na składankę „Dark Was The Night” tudzież dwa utwory nagrane dla N.A.S.A., a dopiero co pojawił się singiel z Brasilian Girls „I'm Losing Myself” - David Byrne wszedłby do studia za pół paczki Doritos - jasne, wierzę, że gość może być wkurzający! Problem w tym, że o ile wartość artystyczna niektórych propozycji może być, a nawet musi być dyskusyjna, o tyle podważanie intencji ekslidera Talking Heads jest - delikatnie mówiąc - niezbyt eleganckim zniekształcaniem rzeczywistości. Nie popieram oczywiście bałwochwalczego zaślepienia, ale tak się składa, że akurat ciężko wskazać we współczesnej muzycznej „branży” człowieka bardziej złaknionego nowej muzyki, troskliwiej pochylającego się nad kondycją i przyszłością rynku muzycznego.

Tkwi jakaś ironia losu w fakcie, że naturalna kontynuacja filozofii najbardziej kreatywnej epoki w historii muzyki - post-punkowej ewolucji-rewolucji na niemalże każdym poziomie myślenia o dźwiękach, roli muzyki, dystrybucji etc. - ta Byrne'owska nadaktywność, urasta dziś do rangi śmiesznego dziwactwa. Bywam na koncertach tych wszystkich młodych zespołów, rozglądam się dookoła i zastanawiam się, gdzie są moi rówieśnicy; czy zamiast muzyki wolą teraz oglądać „Gotowe na wszystko”? - Byrne od kilkudziesięciu lat kurczowo trzyma rękę na pulsie, szuka pokrętnych metafor muzyki, próbuje dociec jej źródeł i odkryć płaszczyzny, na których muzyka ożywa i odkrywa siebie w uniwersalnej, a zarazem unikatowej formie, jak choćby w przypadku zeszłorocznej instalacji „Playing The Building” w Nowym Jorku, gdy przekształcił wielką industrialną halę w tętniącą dźwiękami konstrukcję, w której każdy przypadkowy człowiek mógł na równych prawach tworzyć kakofoniczną symfonię. Byrne czujnie śledzi niezależne debiuty, ogarnia współczesny pop, odkurza zapomnianych lub szerzej niezauważonych artystów ze wszystkich zakątków świata, nie tylko wydając ich w swoim labelu Luaka Bop (a dopiero co ruszyła druga wytwórnia, Todo Mundo), ale promując również w najprostszy sposób: pisząc o nich albo w swoim journalu, albo wrzucając ich kawałki na comiesięczną playlistę internetowego radia. Dla pieniędzy? Błagam.

Zdjęcie David Byrne - Tempodrom, Berlin

Mordercza trasa koncertowa „Songs Of David Byrne And Brian Eno” obejmująca Stany (w Ameryce nie było chyba miasta, w którym nie zagrał), Kanadę, Australię, Nową Zelandię, Japonię i Europę, trwająca nieprzerwanie od września ubiegłego roku, której finału wciąż nie widać (w lipcu David na pewno powróci na Stary Kontynent, by wystąpić na festiwalu Colours Of Ostrava), uniformowe białe stroje całej jedenastoosobowej scenicznej ekipy - tancerzy, chórku, muzyków, wszystkie sale koncertowe wyłącznie z miejscami siedzącymi - jasne, wierzę, że gość może być wkurzający! Tylko że gdy wyszedł na scenę berlińskiego Tempodromu, próbując zagaić do publiczności zacinającym się głosem, opanować nerwowe ruchy rąk i błądzące w przestrzeni spojrzenie, nie było wątpliwości - David Byrne jest wiecznie głodny wrażeń i doznań, a każdy przejaw jego artystycznej działalności to realizacja drzemiącej głęboko pasji, objaw niecodziennego uzależnienia od stuprocentowego, pełnoetatowego obcowania z muzyką i sztuką, i w końcu jedyna uzdrawiająca terapia na lęki, fobie i paraliżujące cechy charakteru. Najlepszy koncert Talking Heads bez Talking Heads. Dziś jednak, inaczej niż za czasów działalności w kwartecie, Byrne jest bardziej pewny siebie, znacznie swobodniejszy i zdystansowany wobec swojej osobliwości: otoczony młodym, licznym zespołem, bez ograniczeń urzeczywistnia swoje multiwymiarowe pomysły, łącząc muzykę, taniec, performens i cuda na patyku. Dziś, inaczej niż w złotym okresie działalności Talking Heads, kiedy Brian Eno urastał do roli mitycznej szarej eminencji i makiawelicznego manipulatora, to David Byrne pociąga sznurki, grając niewątpliwie pierwsze skrzypce w tym ogromnym przedsięwzięciu.

Zdjęcie David Byrne - Tempodrom, Berlin

W pewnym sensie „Songs Of David Byrne And Brian Eno” miało być nawiązaniem do wydarzenia, jakim było „Stop Making Sense” - szukaniem nieszablonowych środków wyrazu dla kategorii występu na żywo, poszerzaniem kostycznej formuły koncertu i budowaniem idealnej równowagi pomiędzy dopiętym na ostatni guzik, reżyserowanym miesiącami spektaklem a podskórną wibracją muzyki, która niewiele sobie robi z napisanych scenariuszy i numerowanych krzesełek dla publiczności. W przypadku powracania do sztandarowych numerów Heads, jak „Burning Down The House”, „Once In A Lifetime”, „Take Me To The River”, „Heaven” czy „Life During Wartime”, ryzyko potrawki z kotleta było spore (tzn. kto się martwił, ten się martwił) - Byrne co raz jednak owo potencjalne widmo „objazdowego cyrku” odpędzał, zbijając je dowcipem, dystansem, urokiem obsesyjnego zapaleńca i przede wszystkim odnalezieniem nowego kontekstu dla tego materiału. Wszystkie koncerty z tej monstrualnej trasy rozpoczyna swoisty metakomentarz - utwór „Strange Overtones”: ten groove jest niemodny, te bity mają dwadzieścia lat. W jaki sposób zagrać dziś numery TH, by uniknąć popadania w komizm, karykaturę i swoistą rollingstonizację; gdzie przebiega i czy w ogóle istnieje cezura pomiędzy przeszłością a teraźniejszością; jaka zachodzi zależność we własnej i publicznej świadomości pomiędzy wizerunkiem z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych: neurotycznego, nieśmiałego i paralitycznego gościa a tym siwym facecikiem pląsającym po scenie z bandą młodziaków; jak wypracowywana latami marka - bo taką niewątpliwie ten nowojorczyk jest - determinuje odbiór. David Byrne, z właściwą sobie skłonnością do nieustannej refleksji i analizy, szuka pajęczych sieci powiązań pomiędzy erą „Remain In Light” i „Everything That Happens Will Happen Today”, zestawia, porównuje, interpretuje, odkrywa ekstensje - interesuje go każdy aspekt tego zjawiska: fizyczny, psychiczny, artystyczny i kulturowy.

Jak dziś prezentuje się na scenie autor „Fear Of Music”? Nie uwierzycie, istnieje życie po pięćdziesiątce! Kiedy stałam metr od człowieka, który jest dla mnie najważniejszą postacią w świecie muzyki i zdecydowanie najbliższą mojej wrażliwości, uderzyło mnie to, z jak niedefiniowalną właściwie osobą mamy do czynienia. Kiedy żartuje, kiedy jest zupełnie serio? Nie wiem. Byrne to Byrne - żarliwy, ekstatyczny kaznodzieja z „Once In A Lifetime”, sparaliżowany strachem chłopak z „Air”, optymista z „Life Is Long” jednocześnie. Genialny paradoks: Byrne jest sobą, nawet gdy nie jest sobą. Nielinearna opowieść tej trasy koncertowej, utkana z piosenek z tak różnych etapów, zdaje się być jedyną trafną narracją dla tak nielinearnej osobowości, jaką jest David Byrne.

Zdjęcie David Byrne - Tempodrom, Berlin

Berliński koncert, podobnie jak pozostałe odsłony tej trasy, jawił się jako naturalna platforma do realizacji idei, które codziennie zaprzątają głowę Byrne'a. Nikt nie spodziewa się po mnie, że wystąpię z tancerzami. Pomyślą, że to będzie pretensjonalne albo oklepane jak teledyski w duchu MTV, które wszyscy robią. Gra z tymi oczekiwaniami musi być zabawna, wspomina uwagi towarzyszące mu przed rozpoczęciem tournee. Na poprzednią trasę koncertową zabrał ze sobą sekstet smyczkowy, dziś trzyosobowa ekipa tancerzy (Lily Baldwin, Natalie Kuhn i Steven Reker) - która chwilami pełni również funkcję chórku lub sięga po instrumenty - swobodną interpretacją tańca nowoczesnego przenosi show na kolejne piętro Byrne'owskiej zsyntetyzowanej wizji sztuki. Jak sprawić, by drugi plan stał się pierwszym planem? Tancerze w jednej chwili z barwnego tła awansują tu do roli głównych bohaterów: gdy do choreograficznych układów włącza się Byrne, polifoniczna narracja przekształca się w jeden harmonijny głos. A wszystko to funkcjonuje na skraju umownej granicy między powagą a puszczeniem oka. Wszak wszyscy wiemy, jakim tancerzem jest David Byrne, i jakie reakcje muszą wzbudzać jego kanciaste ruchy, zastygła w przesadnym skupieniu twarz z gamoniowato półotwartymi ustami i zagubionym spojrzeniem. Było śmiesznie, zwłaszcza kiedy na bisowym „Burning Down The House” członkowie tego „menażeryjnego” kolektywu przyodziali baletowe tutu.

Zdjęcie David Byrne - Tempodrom, Berlin

„Songs Of David Byrne And Brian Eno Tour” to w końcu okazja dla Byrne'a po sięgnięcie do utworów z „My Life In The Bush Of Ghosts” czy „The Catherine Wheel”, których z różnych przyczyn nie wykonywał nigdy na żywo. Co ciekawe, w przypadku „Help Me Somebody” z utkanego protosamplami albumu z 1981 r. rezygnuje z możliwości wykorzystania zdobyczy współczesnej techniki. Dzisiaj będę żywym samplerem, zapowiada, i wszystkie partie uwiecznionego na taśmie religijnego oratora melorecytuje sam, wsiąkając w ten charakterystyczny stan maniakalnego uniesienia. Kapitalnie wypadły też kompozycje, które wydawałoby się, że bez wsparcia kilkunastoosobowego składu instrumentalistów (jak miało to miejsce w przypadku „Stop Making Sense” lub wcześniejszej trasy koncertowej z Robertem Frippem) mogą stracić swój korzenny, chromatyczny puls i głębię brzmienia. Nic z tych rzeczy - „I Zimbra”, „Born Under Punches”, „The Great Curve”, „Houses In Motion” czy „Crosseyed And Painless”, choć nieco wypolerowane i uszlachetnione, wciąż rozsadzają arterię tętniącym groove'em. Szkoda tylko, że Byrne ostatecznie nie zdecydował się wrócić do nieobecnego od trzydziestu lat na koncertowych setlistach „Drugs”.

Gdy kiełkowała idea „Everything That Happens Will Happen Today”, David Byrne i Brian Eno nie mieli pojęcia, w jakim kierunku to się potoczy. Najpierw były nieśmiałe próby zarejestrowania kilku kawałków, które ewentualnie mogłyby w przyszłości zaistnieć na ich solowych płytach. Kiedy okazało się, że przyjacielska kooperacja przybiera nad wyraz owocne efekty, zrodził się pomysł wydania albumu pod wspólnym szyldem. Powrót do tej współpracy to było potencjalne wydarzenie sezonu, a jednak Byrne i Eno, będąc w komfortowej sytuacji osób rozpoznawalnych i powszechnie szanowanych, postanowili w akademickim duchu zabawić się mechanizmem współczesnej promocji i poruszyć ważki temat dla każdego amatora dźwięków: jak w dzisiejszych czasach może funkcjonować muzyka pozbawiona marketingowych zabiegów i jakiegokolwiek wsparcia mediów, nie zapowiedziana w wieczornym show Lettermana, nie wydana nawet na materialnym nośniku, lecz w formie mp3 do pobrania z strony internetowej - do jakiej publiczności dotrze i jakimi uczyni to kanałami. W ciągu trzech pierwszych dni od premiery album pobrało 40 tysięcy internautów; nieźle jak na materiał-widmo. Trasa koncertowa miała być wyjściem z materiałem do szerszego audytorium - tym, co Byrne'a - w przeciwieństwie do Eno, który zawsze był raczej teoretykiem i studyjnym myślicielem - zdaje się, interesuje dziś bardzo mocno: badaniem siły muzyki w bezpośrednim, natarczywym spotkaniu z żywym, namacalnym odbiorcą, zgłębianiem specyficznego związku powstającego w wyniku tej konfrontacji i chłonięciem tego niepowtarzalnego rezonującego napięcia. Berliński występ podszyty był ufnym przeświadczeniem - to jest właśnie to, o co w tym wszystkim chodzi, ta radość płynąca z muzyki to sedno wszystkiego. Niepowtarzalne doznanie czuć się częścią tej niezwykłej inicjatywy.

Za udostępnienie fotografii dziękuję Wojciechowi Kucharczykowi z zespołu The Complainer & The Complainers myspace.com/thecomplainer

Marta Słomka (5 kwietnia 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
marta s
[14 lipca 2009]
Coś mi się wydaje, że Warszawa przebiła Berlin. Chyba lepszy występ, choć oba oczywiście w kategoriach majstersztyku.

Co do akcji, gratuluję pomysłodawcom, bo te rzucone na scenę kwiaty były kapitalne!
Gość: ala
[14 lipca 2009]
też byłam na koncercie ale chyba na innym niz ty;) bo moim zdaniem akcja udala sie super! baniek bylo cale mnostwo a david i caly zespol zostali obrzuceni kwiatami, co ich widocznie mile zaskoczylo! koncert w ogole byl niesamowity. najlepszy na jakim bylam jak dotad;)
Gość: lolson
[13 lipca 2009]
wlasnie wrocilem z koncertu i cos wam ta akcja nie wyszla, mniej niz garstka osob puszczala banki a na bialo to nikogo nie zauwazylem ubranego.
koncert niesamowity, pierwszy raz spotkalem sie z takim aplauzem, i z takim odezwem na aplauz - bis trwal drugie tyle co koncert!
Gość: Jam&Bon
[3 lipca 2009]
Moi drodzy, 13 lipca w Stodole wystąpi David Byrne - jeden z największych wizjonerów muzyki popularnej naszych czasów. Z racji tej, że David jest niezwykle pozytywnie zakręconym gościem, włożył dużo pracy w przygotowanie występów (ach te wygibasy na scenie!) zróbmy mu miłą niespodziankę. Niech zapamięta ten koncert!

Oto instrukcja:

1. Ubierz się na biało (tak, jak wszyscy na scenie).
2. Weź ze sobą urządzenie do robienia baniek mydlanych (takie zamykane pudełeczko z mydlanym płynem i patyczkiem zakończonym kółkiem – jak to się nazywa?). Po zakończeniu utworu „Once In The Lifetime” wypuść w powietrze tak dużo baniek ile dasz radę.
3. Przygotuj kartkę kolorowego papieru. Możesz na niej coś napisać (np. „Hej David, fajne włosy” albo „Jak tam koncert?” albo cokolwiek chcesz przekazać artyście). Złóż ją i schowaj do kieszeni. Pod koniec utworu „Burning Down The House” uformuj ją w samolocik. Po zakończeniu piosenki rzuć samolocik na scenę. Uwaga: nie celować w oko żadnego z artystów!.
4. Weź ze sobą jakiś kwiatek. Po utworze „Everything That Happens Will Happen Today”, który prawdopodobnie będzie zamykał koncert, rzuć kwiatek na scenę, lub jeśli będzie taka okazja, wręcz osobiście artystom.

To wszystko.
Zapraszamy do wspólnej zabawy.
Pozdrawiamy. Jam&Bon
W razie pytań piszcie: niespodziankadladavidab@wp.pl

P.S.
Nic nie mówcie Davidowi…
błaszczyk
[8 kwietnia 2009]
"Marto, pisz częściej."
Gość: Gog
[8 kwietnia 2009]
wyśmienite
marta s
[8 kwietnia 2009]
Hmm, myślę, że akurat koncerty U2 są idealną materią do ulepienia ciekawej relacji - niezależnie od tego, po której strony "barykady" w przypadku tego zespołu się stoi. :)
Gość: apa
[7 kwietnia 2009]
marta może napisać nawet relację z koncertu u2 i tak przeczytam z przyjemnością ;)
marta s
[7 kwietnia 2009]
Co do Ostravy: koncert został już oficjalnie ogłoszony na stronie festiwalu oraz na stronie Byrne'a (12 lipca). Za wydarzenia losowe niestety nie mogę wziąć odpowiedzialności. :)
iammacio
[7 kwietnia 2009]
Bardzo dobry tekst! Brawa!
Gość: krzysiek
[7 kwietnia 2009]
Mam nadzieję, że informacja o Colours of Ostrava, zwłaszcza zwrot "na pewno" nie łamie "maxim of quality" Grice'a. Byłbym wielce rozczarowany. Tekst bardzo dobry.
PS
[7 kwietnia 2009]
"Marto, pisz częściej."
Gość: Tonący
[7 kwietnia 2009]
ej, ale wygląda on troche jak koleś z offspring...
Gość: Asi Mina
[7 kwietnia 2009]
Piękny artykuł! Dziękuję! Też tam byłam, ale chyba mniej niż metr od Byrna! Uścisnęłam mu dłoń i zachowywałam się jak prawdziwa dzika fanka, choć nigdy poza Byrna koncertami - a był to mój trzeci:) - tego nie robię.Bo Byrne to Byrne! Pozdrawiam i mam nadzieję, że David zajrzał do paczki którą mu podaliśmy. Czuję, że posłuchał płyty TCandTCS i obejrzał mik.book.!
artur k
[6 kwietnia 2009]
"Marto, pisz częściej."
Gość: kow
[6 kwietnia 2009]
ciekawe, co czuł David Byrne widząc swojego sobowtóra robiącego mu zdjęcia z odległości 2 metrów

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także