Eagles Of Death Metal, The Black Box Revelation

Proxima, Warszawa - 14 marca 2009

Eagles Of Death Metal już po raz drugi odwiedzili nasz kraj (supportowali Queens Of The Stone Age w 2005 roku i zebrali za tamten występ bardzo pochlebne recenzje), ale tym razem w warszawskiej Proximie wystąpili jako główna gwiazda wieczoru. Najwidoczniej renoma zespołu, nie tylko w Polsce, ale w ogóle w świecie, przez ostatnie cztery lata znacznie się zwiększyła, choć nawet zdając sobie z tego sprawę wcześniej, nie spodziewałem się aż tak dużego zainteresowania tym koncertem, zwłaszcza biorąc pod uwagę niemałe ceny biletów. Tymczasem warszawska publiczność nie zawiodła, dając Jesse’mu i spółce po raz kolejny powód do zadowolenia z faktu, że zdecydowali się wpisać Warszawę do swojego grafiku.

Jako support przed gwiazdą wieczoru wystąpił szerzej nieznany polskiej publiczności duet The Black Box Revelation. Zazwyczaj w podobnych przypadkach scenariusz wygląda tak, że początkowo zaciekawieni fani zbierają się pod sceną, aby posłuchać młodych wykonawców, ale w miarę upływu czasu robią taktyczny odwrót, a w powietrzu daje się wyczuć coraz silniejsze zniecierpliwienie oczekiwaniem na danie główne. Tym razem było inaczej, przede wszystkim dlatego, że belgijska formacja przykuwała uwagę żywiołowością sceniczną (perkusista wśród inspiracji powinien wymieniać Zwierzaka z Muppet Show) i stylistyczną. Z każdym kolejnym kawałkiem zainteresowanie ze strony uczestników koncertu było większe, a ja coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że na naszej rodzimej scenie ciężko byłoby obecnie znaleźć zespół, który tak dobrze nadawałby się na support przed rockandrollową gwiazdą zza granicy. Pomimo braków repertuarowych, The Black Box Revelation zaprezentowali kilka naprawdę fajnych piosenek. Świetnie wypadły zwłaszcza „Gravity Blues” i energiczne „I Think I Like You”. Czasami aż ciężko było uwierzyć, że na scenie przebywa zaledwie dwóch muzyków. Po zakończeniu swojego rozgrzewkowego setu zespół został pożegnany zasłużonymi, soczystymi brawami.

Po trochę przydługiej przerwie (którą można było przeznaczyć na zakup gadżetów, bez których żaden prawdziwy fan Eagles obyć się nie może, na przykład zestawu składającego się okularów słonecznych a’la amerykański kierowca ciężarówki i sztucznych wąsów a’la wiadomo kto) na scenie pojawił się wreszcie kalifornijski zespół i bez zbędnych ceregieli zaatakował z wysokiego C, zaczynając set od singlowego „I Only Want You”. „Kobiety drżyjcie, nadchodzi Eagles Of Death Metal!” Takim sloganem koncert kalifornijskiej formacji anonsowała Gazeta Wyborcza i część kobiet wzięło to sobie do serca, bowiem już podczas pierwszego kawałka na twarzy Jesse’go wylądowały damskie majtki rzucone z tłumu pod sceną. Poczucie obciachu osiągnęło zresztą od samego początku poziom niespotykany zbyt często na rockowych koncertach, a momenty, które w innej sytuacji wzbudziłyby we mnie poczucie żenady, tym razem nawet sympatycznie korespondowały z tym, co działo się na scenie, na przykład wykrzykiwane przez tłum pomiędzy poszczególnymi utworami hasła „zapierdalaj!” albo „pokaż dupę!” (których nikt z zespołu rzecz jasna nie rozumiał, ale widowni to nie przeszkadzało). Na szczęście koncert zostanie zapamiętany przede wszystkim za sprawą muzyki, która zadowoliła chyba wszystkich obecnych tego wieczoru w Proximie. Po mocnym otwarciu grupa zaprezentowała przegląd najciekawszych momentów ze swoich trzech studyjnych albumów, dając publiczności okazję do potańczenia i poskakania. Najbardziej zapadły w pamięć „Heart On”, „Stuck In The Metal” – czyli znany już w pierwszej płyty cover Stealer’s Wheel i „Whorehoppin’ (Shit, Goddamn)”. Cały set zagrany został w tradycyjnym, iście stonesowskim stylu, łączącym taneczną motorykę z rockandrollowym brzmieniem. Główną część występu zakończył znakomity i kapitalnie wykonany singiel „I Want You So Hard (Boy’s Bad News)”, po którym muzycy opuścili scenę, zostawiając fanom nadzieję na jeszcze co najmniej dwie obowiązkowe kompozycje.

Tego wieczoru nie trzeba było się długo starać o bisy. Po chwili wrócił Jesse ze swoimi wąsami i po krótkiej pogawędce z publicznością, podczas której przymierzył wieśniacki, różowy kapelusz wrzucony na scenę, zagrał solo na gitarze i zaśpiewał dwa utwory z poprzedniej płyty „Death By Sexy” – „Bag o’ Miracles” i „I Like To Move In The Night”. W trakcie trzeciego kawałka, na który wybrany został cover Stonesów „Brown Sugar”, na scenie pojawiła się reszta zespołu i włączyła do gry, zmieniając tę spokojną, śpiewaną przez całą Proximę piosenkę w prawdziwego, koncertowego demona. Po takim intro, ostatnie trzy kawałki, czyli pod rząd – wyczekiwana przez wszystkich „Cherry Cola”, singlowy, nieco skopany przez problemy z nagłośnieniem „Wanna Be In L.A.” i „Speaking In Tongues” wyzwoliły prawdziwą euforię wśród fanów grupy. Końcówka występu potwierdziła też moją niepotwierdzoną dotąd empirycznie opinię, że Eagles Of Death Metal nie są może zdolni do nagrania doskonałej od początku do końca płyty, ale na żywo mało który zespół może z nimi konkurować jeśli chodzi o rockandrollową energię, poczucie humoru (specyficzne, ale zawsze) i sceniczne wyczucie (specyficzne, ale zawsze). A Jesse Hughes jest jednym z niewielu wokalistów, któremu wolno nosić wąsy (tak, to było do was, Brandon i Rivers).

Przemysław Nowak (26 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: madi
[26 marca 2009]
\m/ :)
Fantastyczny był ten koncert.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także