Vandermark 5

Klub Żak, Gdańsk - 13 marca 2009

Zdjęcie Vandermark 5 - Klub Żak, Gdańsk

Vandermark 5 zebrało u mnie punkty już na wstępie, rozpoczynając planowo koncert. Rzadko spotykana cecha, ale przecież trudno podejrzewać chicagowską grupę o jakieś gwiazdorskie zapędy. Ken Vandermark & spółka właśnie naturalnością oraz bezpretensjonalną radością z grania potrafią urzec nawet najbardziej wymagające audytorium. W gdańskim Żaku również tak było, choć trzeba zaznaczyć, że publiczność zgromadzona w klubie była do zespołu nastawiona bardzo pozytywnie. Panowie chyba aż tak dobrego odbioru się nie spodziewali i zdawać by się mogło, iż byli lekko speszeni. Oczywiście nie miało to większego wpływu na są sam występ, ten bowiem wypadł nad wyraz dobrze.

Koncert porywał przede wszystkim ze względu na nowe kompozycje, które ani na moment nie ustępowały tym starszym. Właśnie nowe, świeże dźwięki szczególnie zelektryzowały widownię, tworząc przy okazji przyjacielską atmosferę. Na pewno obserwując scenę nie trudno było wydedukować, kto rządzi tym całym przedsięwzięciem. Ken Vandermark niczym dyrygent z prawdziwego zdarzenia raz po raz rzucał różnymi wskazówkami do reszty zespołu i było widać, że każdy taki „rozkaz” przyjmują z pełną powagą i skupieniem. Co oczywiście nie oznaczało braku spontaniczności w grze Vandermark 5. Bezsprzecznie siłą Amerykanów są zabawy improwizacją, a ściślej mówiąc próby jej okiełznania i nadania określonej formy. Było to widać szczególnie w grze na saksofonie Dave’a Rempisa, który potrafił przez dłuższy moment się zapomnieć, penetrując rejony free jazzu, żeby nagle otrzeźwieć i ponownie wrócić do tzw. standardów. Jednakże najbardziej mnie urzekła jego harmonijna współpraca z samym Vandermarkiem. W tym miejscu należy podkreślić termin „współpraca”, gdyż żaden z nich nie starał się na siłę wyjść na pierwszy plan, co mogło spowodować zmonopolizowanie całej imprezy. Trochę zamieszania zrobiły solowe popisy Tima Daise’ego. Jego gra na perkusji umiejętnie balansowała między punkową zadziornością a jazzową awangardową ekstrawagancją. Być może chwilami był w tym pewien przerost formy nad treścią, lecz trudno sobie wyobrazić Vandermark 5 bez tych lekko szalonych odjazdów. Co ważne reszta grupy nie była tłem. Wiolonczelista Lonberg-Holm co chwila zachwycał niekonwencjonalnymi zagrywkami, ale i tak najlepszym momentem była próba wytworzenia dźwięków imitujących gitarę elektryczną. Doprawdy, wszystkie opinie o rockowym feelingu grupy nagle zyskały odpowiedni wymiar. Kent Kessler ze swoim basem wyróżnił się przede wszystkim wyśmienitymi „dialogami” z wiolonczelą; razem tworzyli niezwykle udany duet.

Osobną kwestią jest występ Kena Vandermarka. Założyciel i lider zespołu występował pierwszy raz w Gdańsku (choć swego czasu grał w Trójmieście wespół z Mikołajem Trzaską, który notabene zasiadał wśród widzów) i chyba przez to bardzo chciał się wyjątkowo zaprezentować. Ta sztuka udała mu się perfekcyjnie. Niesamowite wrażenie robiła jego pieczołowitość oraz dbałość o szczegóły. Nawet wszelakie improwizacje zdawały się być przemyślanymi kompozycjami. Tak jak wspominałem wcześniej, z uroczym wdziękiem kierował poczynaniami reszty, co stworzyło dojrzałą, lecz zarazem niesamowicie finezyjną całość.

Skończyło się na dwóch bisach, a gdyby nie zmęczenie samych muzyków, występ mógłby być jeszcze o co najmniej 20 minut dłuższy. Vandermark 5 jest w świetnej formie.

Krzysiek Kwiatkowski (20 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także