Beat Radio / No Eye Contact / Oxford Collapse / Gangwish / Sauces

Union Pool / Glassland Gallery, Nowy Jork - 21 sierpnia 2008

Zdjęcie Beat Radio / No Eye Contact / Oxford Collapse / Gangwish / Sauces - Union Pool / Glassland Gallery, Nowy Jork

Pod koniec sierpnia letni sezon koncertowy w Nowym Jorku bardzo wyraźnie traci impet. Kończą się powoli wszystkie cykle imprez plenerowych - zresztą pogoda coraz częściej powoduje, że ich ostatnie edycje muszą być w ogóle odwoływane, skracane, albo odbywają się w trudnych do zniesienia warunkach. Z letnich zaocenicznych wojaży wracają na stary kontynent wszystkie europejskie gwiazdy, a i najpopularniejsze amerykańskie zespoły też raczej odpoczywają po sezonie festiwalowym. Ale nie oznacza to oczywiście, że w mieście nic się nie dzieje i nie ma gdzie posłuchać dobrej muzyki. Koncertów jest co prawda ciut mniej niż w środku lata, ale za to punkt ciężkości przenosi się w kierunku młodych, startujących dopiero lokalnych zespołów. Przegrywające zwykle rywalizację z wielkimi gwiazdami o zainteresowanie mediów i zwykłych widzów, właśnie w tym momencie, w krótkiej przerwie przed kolejnym, jesiennym szczytem koncertowym, mają swoje pięć minut: szansę, żeby ktoś je zauważył i docenił. To też ważny moment dla dociekliwych wielbicieli alternatywnego grania - mają oni znakomitą okazję, dowiedzieć się o istnieniu zespołów, które do tej pory ukryte były w garażach i sypialniach, a już za kilka, kilkanaście miesięcy mogą zacząć dyktować warunki na nowojorskiej scenie.

Wyszukiwaniem takich właśnie młodych talentów i dawaniem im szansy na zaistnienie, zajmuje się co najmniej kilka prężnych firm promocyjnych, składających się zwykle z jednej, czasem kilku osób, które organizują koncerty rokującym spore nadzieje grupom. Jedną z nich jest Jezebel Music, specjalizująca się w promowaniu zespołów z Williamsburga, najmodniejszej i najbardziej muzycznej części Brooklynu. W jeden z późnosierpniowych wieczorów agencja ta zorganizowała w niewielkim klubie Union Pool koncert kilku początkujących grup.

Jako pierwsza zaprezentowała się formacja No Eye Contact, czteroosobowa formacja, grająca raczej spokojną i łagodną, choć nie pozbawioną pewnej dawki melodii i energii prawie wyłącznie akustyczną muzykę. Co ciekawe - zespół obywał się bez perkusji, wykorzystując w zamian inne instrumenty rytmiczne. Muzycy w zasadzie w każdym utworze grali na innych instrumentach, nieustające roszady zajmowały im więc trochę czasu w przerwach między piosenkami, ale wokalista skutecznie maskował to zabawnymi, mocno autoironicznymi komentarzami, dotyczącymi choćby przeciągających się w nieskończoność prób nagrania płyty.

Po trzech kwadransach takiego łagodnego, mocno melancholijnego grania, muzycy zeszli ze sceny, by ustąpić miejsca grupie Beat Radio. Tym razem już od pierwszych taktów było wiadomo, że podczas tego występu będzie głośniej. Ale choć muzycy williamsburskiego kwartetu trzymali w rękach elektryczne instrumenty, ich propozycja też okazała się niezbyt ostra, a na dodatek mocno doprawiona potężną dawką melancholii. Na szczęście piosenkom zespołu daleko było do konwencji rockowej ballady i robiły bardzo dobre wrażenie.

Ale w tym momencie warto było wyrwać się z Union Pool, bo bardzo ciekawe rzeczy działy się kilka ulic dalej, w undergroundowym klubie Glasslands, jednym z tych typowych dla tej dzielnicy miejsc, gdzie w przestrzeni będącej kiedyś magazynem czy halą fabryczną, mieszczą się galerie, pracownie, sale koncertowe i kinowe. Tym razem na niewielkiej i prawie niewidocznej zza zwałów gotowych i niedokończonych, porzuconych i na poły zniszczonych dzieł sztuki scenie pojawili się muzycy mający w zasadzie status rezydentów tego miejsca - członkowie grupy Oxford Collapse. Kilka dni wcześniej ukazała się ich najnowsza, zbierająca dobre recenzje płyta, zatytułowana „Bits”, muzycy postawili więc to uczcić, grając kameralny koncert na własnym terenie, tuż przed wyruszeniem na trasę promującą album. Byli na tyle gościnni, by dać wcześniej szansę na zaprezentowanie się kilku innym, mniej znanym zespołom. Jednym z nich była formacja Sauces. Jej członkowie zapropowali publiczności pół godziny nieco mrocznego grania, opartego na solidnych, math-rockowych fundamentach, okraszonego na dodatek nieco zaskakującymi samplami, np. dźwiękami plemiennych bębnów. Ta, w dużej mierze instrumentalna, muzyka przykuwała uwagę, choć na pewno nie powalała na kolana.

Kolejny występ, jak przystało na galerię sztuki miał bardzo eksperymentalny i happeningowy charakter. Grupa Gangwish okazała się bowiem duetem, składającym się z perkusisty i wokalistki, obsługującej spory zestaw elektroniki. Muzyka zespołu była połączeniem transowych, monotonnych rytmów, elektronicznych szumów i mocno zniekształconego głosu wokalistki.

Kiedy skończył się ten obrzęd raczej niż występ, na scenę wkroczyli panowie z grupy Oxford Collapse. Ich koncert zaczął się od bardzo mocnego uderzenia. W sensie jak najbardziej dosłownym: podczas wykonywania piosenki „Crusades” basista nawet nie próbował dotknąć swojego instrumentu, waląc za to zawzięcie w ustawiony na środku sceny bęben. Jeszcze większy chaos zapanował już za chwilę, gdy kilku przyjaciół zespołu wskoczyło na scenę i zaczęło się na niej bawić iście po wariacku, przepychając się między muzykami, zrywając papierowe taśmy, którymi udekorowana była scena i owijając się w nie zawzięcie, a na koniec - obijając bezlitośnie kijami wiszące nad sceną gigantyczne zabawki, z których na ziemię posypały się słodycze. Potem zrobiło się trochę jakby spokojniej, a muzycy mogli przedstawić swój materiał, oparty przede wszystkim na piosenkach z nowej płyty. Wypadły one o wiele bardziej szorstko i punkowo niż w wersjach studyjnych, co zawdzięczać można przede wszystkim niespożytej energii muzyków, którzy na dodatek zabawiali publiczność zabawnymi opowieściami między utworami. Od początku było wiadomo, że to nie będzie grzeczny i uporządkowany koncert, a raczej pozbawiona żadnych hamulców zabawa.

I rzeczywiście: z każdym kolejnym utworem wieczór coraz bardziej skręcał w taką właśnie stronę, gdy publiczność przekomarzała się zabawnie z muzykami, albo zaczynała ich obrzucać słodyczami. Pod koniec impreza przerodziła się w słodkie - dosłownie i w przenośni - pożegnanie zespołu ze swymi przyjaciółmi przed wyjazdem na trasę. Miły gest i pełen dobrej zabawy wieczór. Czego można chcieć więcej.

Przemek Gulda (10 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także