Ra Ra Riot / Jaguar Love / The King Left / Beluga

Virgin Megastore Union Square / Southpaw, Nowy Jork - 19 sierpnia 2008

Zdjęcie Ra Ra Riot / Jaguar Love / The King Left / Beluga - Virgin Megastore Union Square / Southpaw, Nowy Jork

Niemal dokładnie w dniu premiery swych rewelacyjnych debiutów w Nowym Jorku wystąpiły dwa zespoły, na które nie można nie zwrócić w tym roku uwagi. Na szczęście koncerty dzieliło trochę czasu, więc można było bez problemu zobaczyć oba.

Najpierw, kameralny występ na małej scenie ustawionej wewnątrz salonu płytowego, zaprezentował zespół Ra Ra Riot. To było zaledwie sześć piosenek, czyli ciut więcej niż połowa najnowszej płyty, ale tym, którzy nie słyszeli wcześniej tego zespołu, te pół godziny z pewnością wystarczyłyby, żeby zakochać się od pierwszego usłyszenia. Bo jak nie polubić zespołu, który ma w repertuarze tak znakomite, melodyjne, porywające i przebojowe utwory, składające się z fragmentów bezpretensjonalnie radosnych i poruszająco smutnych? Jak nie polubić zespołu tak znakomicie wykorzystującrgo możliwości płynące z połączenia zwykłego, rockowego instrumentarium z wiolonczelą i skrzypcami? Jak nie polubić zespołu, którego członkowie zachowują się na koncercie tak żywiołowo, że miniaturowa scena zdecydowanie nie była w stanie pomieścić całej ich energii?

To był znakomity wstęp do amerykańskiej trasy, promującej płytę, która miała zacząć się zaraz po tym koncercie. I jeśli zespół nie awansuje po niej co najmniej o kilka szczebli ponad miejsce, w którym znajdował się do tej pory, czyli: ukryty skarb, znany tylko nielicznym, otwierający koncerty zespołów, od których okazywał się na scenie o niebo lepszy, byłaby to spora niesprawiedliwość.

Ale nie było czasu dłużej się nad tym zastanawiać: muzycy Ra Ra Riot, odłożywszy instrumenty po ostatnich taktach iście zwalającego z nóg utworu „Ghost Under Rock”, usiedli do stolika, przy którym podpisywali swą płytę, a ci, którzy chcieli zdążyć na drugi ważny koncert tego wieczoru musieli już wsiadać do metra i przemieszczać się w stronę Brooklynu. Bo tam, na scenie klubu Southpaw, instalował się już pierwszy z dwóch zespołów, supportujących gwiazdę wieczoru, grupa o nieco słowiańsko brzmiącej nazwie Beluga. Ta młoda, pięcioosobowa formacja okazała się prawie całkiem zdominowana przez dziewczęta - tylko obowiązki perkusisty spoczęły na męskich barkach, wszystkie gitarowe riffy wychodziły spod dziewczęcych palców. Palców, które musiały wcześniej przejść dobrą garażowo-punkową szkołę: w muzyce grupy wyraźnie pobrzmiewały bowiem echa takiego właśnie grania. Proste, mocne piosenki mogły wzbudzić zainteresowanie. Jeszcze większe budziła wokalistka grupy - z pozoru delikatna blondynka, która z każdym utworem rozkręcała się coraz bardziej, by na koniec wić się po scenie albo biegać między widzami, wykrzykując niemal spazmatycznie kolejne linijki. Wyraźnie widać było, że Beluga to zespół jeszcze mocno nieotrzaskany, czy wręcz nieporadny, a i tak dobrze się oglądało jego występ.

W tym kontekście nieco słabiej wypadła formacja The King Left, zdecydowanie bardziej doświadczona i ograna, pozbawiona za to wyraźnie spontaniczności i entuzjazmu. Czterech ubranych całkowicie na czarno muzyków zaprezentowało pół godziny mało oryginalnej muzyki indie-rockowej, zmierzającej jednak wyraźnie ku klasycznemu rockowi. Zdarzały się w tym graniu momenty ciekawe, może nawet ciut porywające, ale nie było ich zbyt wiele.

Niezależnie jednak od tego, co by się działo wcześniej na scenie, ostatni występ tego wieczoru - prezentacja zespołu Jaguar Love - i tak przyćmiłby wszystko inne. Trio z Portland (występujące zresztą na koncertach w składzie powiększonym o klawiszowca i basistę, chwytającego też czasem za gitarę) w pełni potwierdziło, że hype, który ostatnio narasta wokół niego coraz bardziej, nie bierze się znikąd i jest w pełni uzasadniony.

Ale nic dziwnego, skoro nagrało się tak rewelacyjną płytę, a na dodatek gra tak powalające koncerty. To była godzina, podczas której nawet najbardziej zdystansowani wobec twórczości zespołu widzowie wcześniej czy później dawali się zauroczyć temu, co się działo na scenie. I nic dziwnego, bo muzycy niemal zionęli potworną energią i zarażającym entuzjazmem. Poszczególne utwory, już w wersjach studyjnych dynamiczne i mocne, na koncercie nabrały jeszcze większej mocy: gitarzysta grupy, Cody Votolato, dwoił się i troił, wciskając tu i ówdzie, obok znanych z płyty, niezwykle oryginalnych zagrywek, miniaturowe solówki i inne patenty, czarnoskóry perkusista, Jay Clark, niemal wyrywał się zza swojego zestawu bębnów, upychając w poszczególnych piosenkach co najmniej dwa razy tyle dźwięków, ile zagrał w studio. Ale największą uwagę skupiał na sobie oczywiście wokalista grupy, Johnny Whitney. Dysponuje on zupełnie wyjątkowym, bardzo wysokim i rozpoznawalnym od razu głosem (którym nota bene posługiwał się nie tylko śpiewając, ale także zapowiadając w zabawny sposób kolejne utwory, zapewniając widzów co chwila, jak bardzo mocno jego zespół ją kocha). Ale to jeszcze nie wszystko, bo Whitney to oprócz tego także istny mistrz scenicznego szaleństwa: biegał, wyskakiwał tak wysoko, że głową sięgał niemal nisko zawieszonych reflektorów albo z kolei - klękał i miotał się po deskach sceny tuż obok pierwszego rzędu zachwyconych widzów. Jednak najlepsze pomysły zostawił sobie na koniec, gdy grupa zagrała wydłużoną, uzupełnioną o zupełnie szaloną, improwizowaną część, której próżno szukać na płycie, piosenkę „Humans Evolve Into Skyscrapers”. Rzucił się wówczas ze sceny i zaczął... ściskać się i przytulać do absolutnie zachwyconych widzów, wykrzykując wraz z nimi słowa refrenu. Votolato nie mógł długo patrzeć na to spokojnie: odstawił gitarę, złapał mikrofon i dołączył do kolegi z zespołu. Utwór zakończyli tarzając się po scenie w gorącym uścisku. Patrząc na to, jak bardzo zakochani są w sobie członkowie zespołu, nie sposób było nie zakochać się w ich muzyce. To był kolejny dowód na to, jak łatwo pozytywna energia ze sceny przenosi się między widzów i powoduje, że takie koncerty pamięta się bardzo długo. To kolejny dowód na to, że na amerykańskiej scenie właśnie pojawił się arcyciekawy i bardzo ważny zespół, na który po prostu trzeba zwrócić uwagę.

Przemek Gulda (5 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Sęp Miłości
[7 marca 2009]
johnny nie joanny :roll:

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także