The Faint / Anti-Pop Consortium / Shy Child

Terminal 5, Nowy Jork - 18 sierpnia 2008

Zdjęcie The Faint / Anti-Pop Consortium / Shy Child - Terminal 5, Nowy Jork

Zespół The Faint jeszcze kilka lat temu był jedną z ulubionych w Nowym Jorku grup zaliczanych do rosnącej wówczas z każdym tygodniem dance-punkowej fali. Choć muzycy nie wywodzili się z Nowego Jorku, ale z Nebraski, byli jednymi z prekursorów tego gatunku, a jego stolica zaakceptowała ich w pełni i zawsze dawała im duże wsparcie. Nic więc dziwnego, że gdy zespół odwiedził Nowy Jork po raz pierwszy od - bez żadnej przesady - kilku lat, organizatorzy zdecydowali, że powinien zagrać w jednej z największych sal koncertowych w mieście, ogromnym Terminalu 5, w dawnym miejskim porcie. I nie pomylili się: hala rzeczywiście wypełniła się prawie po brzegi fanami alternatywnego grania, nawet pomimo silnej konkurencji ze strony grającego w innym klubie jeden z dwóch koncertów promujących swoją najnowszą płytę, rzadko występującego w rodzinnym mieście, zespołu The Walkmen.

To był bardzo trudny moment dla muzyków z The Faint: właśnie powrócili po długiej, trwającej aż cztery lata przerwie, z nową płytą, nowymi pomysłami i nadzieją na odzyskanie dawnej popularności. Sam album został przez nowojorskich recenzentów przyjęty dość ciepło, ale bez nadzwyczajnych zachwytów. Wszyscy podkreślali, że granie dance-punka dziś jest już mocno przeterminowane, nawet jeśli to dance-punk tak oryginalny jak ten, w wykonaniu The Faint. Wszystkich nie do końca przekonanych i podchodzących z rezerwą do powracającego na scenę zespołu, musiał on przekonać do siebie, przedstawiając swój materiał na żywo. Zanim jednak muzycy z Nebraski wyszli na scenę, gromadząca się w dość szybkim tempie publiczność miała okazję wysłuchać jeszcze dwóch zespołów. Najpierw na scenie pojawili się członkowie duetu Shy Child. To jedna z tych cudownych, absolutnie niedocenionych, nowojorskich perełek, które nagrały znakomite płyty i tylko czekają - zwykle zupełnie bezskutecznie - na odkrycie. Ci panowie akurat wybrali sobie nazwę, która znakomicie tłumaczyłaby ich brak popularności, gdyby nie drobny fakt, że patrząc na to, co wyprawiali na scenie, trudno byłoby ich posądzić choć o cień nieśmiałości.

Perkusista był, co prawda, mocno ograniczony - z oczywistych względów - w ruchach, ale nadrabiał dziarskimi minami, za to wokalista zespołu, grający za przewieszonym przez ramię, jak gitara, syntezatorze szalał bez przerwy. Pozbawiona studyjnej sterylności, muzyka Shy Child stała się brudna i szorstka, niemal punkowa. Ale nie straciła ani trochę ze swej ogromnej przebojowości - w repertuarze dominowały utwory z płyty „Noise Won't Stop”, a to przecież prawdziwa kopalnia hitów, które z miejsca powinny trafić na playlisty każdego szanującego się indie-dja.

W kilku piosenkach dwójkę muzyków wspomógł jeszcze saksofonista - jego rozwichrzone, mocno improwizujące, zahaczające dość wyraźnie o jazz partie, sprawiały, że muzyka grupy nabierała nieco innego, mocno eksperymentalnego charakteru. Najbardziej było to słychać w zagranym na koniec występu utworze „Summer” - ta lekka i przyjemna, przynajmniej w wersji znanej z płyty, swój charakter zachowała tylko na samym początku. Potem, z każdą minutą, zamieniała się coraz bardziej w nieco chaotyczną, transową improwizację, która w wielkim stylu zakończyła występ grupy.

Kolejny występ był niestety sporym nieporozumieniem - kompletnie nie pasował do dwóch pozostałych. To zarazem jeszcze jeden powrót na scenę po latach. Tym razem chodzi o... hiphopową grupę Anti-Pop Consortium. Owszem, jej muzyka jest znacznie bardziej ambitna i oryginalna niż twórczość większości gwiazd tego gatunku. Owszem, zespół przez kilka lat swej działalności zdążył zapracować na szacunek alternatywnej publiczności. Owszem, muzykom zdarzały się podczas tego występu pomysły bardzo ciekawe, a może wręcz wybitne (jak np. zbudowanie jednej z piosenek na rytmie nagranym podczas... gry w ping ponga). Ale czy to wszystko naprawdę usprawiedliwiało narażanie indie-rockowej publiczności, oczekującej na dodatek na dawkę dobrego dance-punka na wysłuchanie trzech kwadransów hiphopu? Chyba nie bardzo.

Już niedługo miało się jednak okazać, że zdecydowanie było na co czekać. Zespół The Faint już od pierwszych sekund swojego występu udowodnił, że wielka hala i wielkie halo wokół tego koncertu bynajmniej nie są na wyrost. Grupa przygotowała bowiem na swą najnowszą, pierwszą po długiej przerwie, trasę wielkie, multimedialne widowisko, które znakomicie sprawdza się w wielkich halach, a zapewne też i na plenerowych festiwalach. Oprócz muzyki, grupa przygotowała także bogatą oprawę świetlną, znacznie zwiększającą dynamikę całego występu. Na dodatek na ekranie za sceną przez cały koncert wyświetlane były wizualizacje: czarno-białe animacje, przygotowane specjalnie do poszczególnych utworów, nawiązujące do ich tekstów. Podczas utworu „Ghost In The Machine” nad muzykami obracały się więc gigantyczne koła zębate. Na samej scenie największą uwagę zwracał wokalista grupy, przebrany w biały fartuch i dziwne gogle. Ze swoją rozwianą czupryną i nieco neurotycznym tańcem jako żywo przypominał szalonego naukowca z jakiegoś starego, niemego horroru. Zabawiał na dodatek publiczność, kpiąc z niej bezlitośnie. Nowojorczycy widać umieją się śmiać z samych siebie, bo każdy kolejny żart przyjmowali z wielkim entuzjazmem.

Jednak głównym elementem, który przyciągnął publiczność do Terminalu 5 i kazał jej skakać się i bawić bez wytchnienia przez ponad godzinę trwania tego występu była oczywiście przede wszystkim muzyka.

I tym aspektem koncertu fani zespołu nie mogli się czuć się ani trochę zawiedzeni. To zdecydowanie nie był bowiem występ z cyklu: promujemy nową płytę, więc zagramy ją prawie całą, a na koniec jakiś przebój. Było nie było, zespół powracał po długiej nieobecności, chciał więc przypomnieć publiczności, za co go tak bardzo kochała. Już od samego początku było wiadomo, że repertuar tego koncertu to będzie wiązanka największych przebojów grupy ze wszystkich płyt, przetykanych kilkakrotnie najmocniejszymi fragmentami najnowszego krążka. Taki pomysł sprawdził się znakomicie - publiczność bezbłędnie rozpoznawała każdy utwór już po pierwszych taktach, nagradzała zespół gorącym aplauzem i nie przestawała tańczyć ani na chwilę. A przy zagranym na samym końcu głównej części koncertu największym chyba jak dotąd przeboju zespołu, piosence „Worked Out So Sexual” atmosfera sięgnęła zenitu. Jedyne, czego można było trochę żałować to fakt, że muzyka grupy zagrana na żywo, prawie w ogóle wyprana została ze swoistej delikatności, która zawsze wyróżniała tą grupę spośród innych, a nietypowe sample zastąpiły mocniej niż zwykle brzmiące rytmy. Ale publiczności absolutnie to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie - bawiła się znakomicie. Gdyby oceniać więc tylko po tym koncercie, można śmiało i bez najmniejszych wątpliwości uznać, że grupie The Faint powrót na scenę udał się wprost nadzwyczajnie.

Przemek Gulda (5 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także