Luomo

Elektro, Katowice - 31 stycznia 2009

Zdjęcie Luomo - Elektro, Katowice

Był rok 2004, miesiąc marzec, gdy wybrałem się na samochodową wycieczkę do Warszawy celem uczestniczenia w koncercie duetu UNKLE. Na miejscu, w klubie Skarpa, dowiedziałem się, że nie będę w nim uczestniczył, więc zasmucony wróciłem do domu. Jakiś czas potem poinformowano mnie i innych posiadaczy biletu, że występ jednak łaskawie się odbędzie, w maju, i że bilety są bezzwrotne. Cóż było robić? Wsiadłem w samochód marki Peugeot - który jakiś czas później niestety rozbiłem, próbując wymusić pierwszeństwo na kimś, kto sobie tego nie życzył - i pojechałem raz jeszcze do Warszawy. Klub był otwarty, w środku byli ludzie, a w charakterze supportu dwaj didżeje na scenie. Wszystko się zgadzało, więc się odprężyłem. W drodze powrotnej do Częstochowy byłem już żywym kłębowiskiem negatywnych emocji, bo okazało się, że kolesie z UNKLE zrobili sobie jaja, zaliczając kilkugodzinną obsuwę, by w końcu w parę kwadransów, przy minimalnym wkładzie własnym, zaprezentować najbardziej żenujący set, jaki zdarzyło mi się kiedykolwiek usłyszeć.

Niespełna pięć lat później zapowiadało się na swego rodzaju powtórkę z rozrywki, choć z początku, wszystko było słodko; spadł śnieg, można się było w nim wytarzać, a i same Katowice jakoś wyładniały, bo wszelkie zmiany w layoucie na Górnym Śląsku, to zmiany na lepsze. Smutno zrobiło się dopiero po wejściu do środka. W parę minut po godzinie rozpoczęcia imprezy (20:00) klub Elektro był jeszcze ewidentnie niegotowy na przyjęcie kogokolwiek. Niezrażony udałem się na górę, do otwartego klubu Hipnoza, z którym to klubem łączą mnie naprawdę ciepłe wspomnienia, ale strasznie zdziwił mnie widok ludzi siedzących w ciemnościach, skupionych wokół świeczek. Bo jak to jest możliwe, że w mieście takim, jak Katowice, w którym tylu dobrych ludzi własnymi rękami wytwarza energię elektryczną, może jej zabraknąć? Jeszcze większą zagadką był dla mnie brak bąbelków w piwie, których, jak zostałem poinformowany przez barmankę, nie było już od dwóch dni. Przecież akurat z tym brak prądu chyba nie był bezpośrednio związany...Rozmyślając gdzie też mogły podziać się katowickie bąbelki, dobre półtorej godziny po planowanym starcie imprezy, wróciłem do korytarza prowadzącego do bram Elektro, by natknąć się na jakąś chaotyczną podwójną kolejkę i podwójną ludzką bramkę na bilety, które i tak chyba były mniej ważne niż pieczątka z logo klubu.

Nic to, w końcu się udało, po kilkunastominutowej szamotaninie coś w końcu zaczęło grać, choć na ścianie wciąż ktoś reklamował markę Acer. Support składał się z Chine Live, N.One i K.Mill, ale nie wiem kto był kim i w jakiej kolejności zagrał. Wiem natomiast, że o ile na początku mi się podobało, to później zrobiło się z tego jakieś takie ponure i za głośno zagrane Buddha Bar. No, ale ludzie wyglądali na zadowolonych, więc może się nie znam, choć mogło być i tak, że część pomyślała, że to już może „ten Luomo” i że wypada się bawić, jak się zapłaciło te 25 zł za taką fińską ekstrawagancję. Gdy na zegarze zostało już tylko pół godziny do północy w oczy zaczął powoli zaglądać strach, że znowu człowieka upokorzą, ale w końcu na scenie pojawił się Sasu Ripatti. No i potem było już bardzo fajnie. Przeważało „Convivial”, przy którym bohater wieczoru sporo majstrował, dokładając elementy znacznie wykraczające poza triki, znane każdemu użytkownikowi programu Traktor. No bo choć oficjalne informacje prasowe mówiły o koncercie - co sprowokowało falę komentarzy w stylu: „a to prawda, że będzie Jake Shears?” - to był to po prostu DJ set, bardzo dobry zresztą. Może szkoda, że Ripatti tak zdecydowanie postawił na materiał z ostatniego krążka, ale to już takie szukanie dziury w całym, bo to jednak - po lekkiej obróbce - mogą być przyjazne parkietowi kompozycje. Ładnym uzupełnieniem setu były wizualizacje, w przeważającej części posklejane z rozmaitych fotek, plakatów Banksy’ego i przebitek z Przybyszów z Matplanety. Wszystko trwało jakoś do godziny pierwszej i było na tyle intensywne, że nie miałem siły zostawać na after. Miała być dobra zabawa i była dobra zabawa. „A ticket to nothingness” na zawsze pozostanie w rękach chłopaków z UNKLE.

Łukasz Błaszczyk (2 lutego 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także