The Roots

Hala Ursynów, Warszawa - 28 listopada 2008

Zdjęcie The Roots - Hala Ursynów, Warszawa

W ferworze rocznych podsumowań przydałoby się jeszcze jedno – koncertowe. Nawet najstarsi wyjadacze alternatywy nie przypominają sobie tak obfitych w koncerty dwunastu miesięcy. Wśród muzycznej nawałnicy, która nasunęła się z zachodu na Polskę, wyróżnić można koncerty dobre, lepsze i nie-sa-mo-wi-te! W moim prywatnym rankingu występ The Roots wędruje do tej ostatniej szufladki.

Zatrzymując się na dłużej w mitycznej Szuflandii: koncertowy obrazek filadelfijskiej grupy całkowicie pozbawia złudzeń, że istnieje mebel z odpowiednio pojemną dla nich szufladą. (W) Obchodzą kogoś wrażenia, które wyniósł z koncertu najlepszego składu grającego czarną muzykę od czasów Parliament/Funkadelic jakiś chudy białas?(H) Nie? To wspaniale!

Koncert siódemki z Filadelfii był sycący jak porządny amerykański muffin: z miąższem gęstym od funkowych cytatów („Jungle Boogie”), jazzowo wytrawnym, lekkim hiphopową (w dodatku obywając się bez gnatów, gangsterki czy złotych łańcuchów(W) rymowanką i akrobatyką instrumentalną(O). Z tą bronią to - sięgając po język polityków - półprawda, bo The Roots przede wszystkim zabili(H). Czym? Bogactwem aranży, jakością kowerów, poziomem muzycznych umiejętności i ilością koncertowej frajdy(W). Ale to, misie pysie, zdaje się wiadomo jest nie od wczoraj, nie? Skąd więc takie halo i w ogóle? Bo jak żyję, nie widziałem zespołu, który by tak skutecznie łączył ponad podziałami przedstawicieli tak różnych subkultur w niemal synchronicznym tańcu. Od pierwszych taktów „Thought @ Work” tłum uruchomił stawy i grzecznie zginał kolanka, a kiedy pod koniec utworu pojawiły się dźwięki z „Apahce” The Sugarhill Gang, do bujania trzeba było dołączyć okrzyki radości i jołowanie kończynami górnymi(H). Im dalej w las, tym bardziej rozbudowywaliśmy choreografię – na poziomie wtrąconego, ot tak, od niechcenia „Jungle Boogie” o niekontrolowane gibanie się i podskoki. Można było zgubić głowę – „where’s your head at?” krzyczała za Black Thoughtem cała sala, kiedy końcówka „Here I Come” przerodziła się w miks Basement Jaxx z Black Sabbath (bo The Roots zamiast riffu z Gary’ego Numana zapodali tu „Iron Man”) (H). A w kolejce podobnych asów z rękawa były jeszcze (zaczynają od końca) „Immigrant Song”, „Sweet Child O’Mine” i Feeeelaaaaa!, czyli hołd dla genialnego Fela Kuti, i Rootsowa wersja „Sorrow, Tears And Blood” (H). No i litania autorskich hitów: „You Got Me, „Rising Up”, „The Next Movement” i zagrane na bis mocarne “The Seed”.

W skrócie: hip-hop, soul, funk, rock, smooth jazz, stadionowy hard rock i solówkowy power metal, a wszystko na jednym koncercie w jeden wieczór(W). 10.0? – pffff… (H) Sięgając po wyjściową metaforę: Warszawie trafiła się lukullusowa, półtoragodzinna wyżerka, po której żadnemu zjadaczowi czarnych brzmień żołądek nie miał prawa wywrócić się na drugą stronę. Było z ogniem, przytupem i wyrywaniem z korzeniami. Pysznie było(O)!

Serdecznie podziękowania za wypowiedzi dla ekipy koncertowych włóczykijów w składzie: (W) Wojtek „Wciąż-Nie-Mam-Bloga” Kożuch, (H) Paweł Heba i (O)Ole.

Maciej Lisiecki (16 grudnia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także