The Residents
Stodoła, Warszawa - 26 listopada 2008
Myślę, że grupy The Residents nie trzeba nikomu przedstawiać. Zauważyłem, że nawet osoby nie kojarzące tej nazwy odnajdują w odmętach pamięci strzępy informacji na temat formacji z Louisiany, jeżeli podsunąć im dyskretnie obraz czterech jegomości w maskach stylizowanych na ogromne gałki oczne. Po ponad czterdziestu latach istnienia The Residents stali się bardziej instytucją niż rzeczywistym zespołem muzycznym, w dużej mierze zresztą za sprawą własnych działań, nie tylko artystycznych. Imponująca jest konsekwencja, z jaką już przez cztery dekady, pomimo zmieniających się uwarunkowań społecznych i medialnych, pomimo nastania epoki kultury masowej, udaje im się ukrywać własną tożsamość, a jednocześnie docierać ze swoją nie zmieniającą się przecież diametralnie twórczością do coraz nowszych (i młodszych) grup odbiorców. Pod tym względem The Residents są tworem na rynku muzycznym unikalnym i choćby tylko z tego powodu warto było pójść 26 listopada do warszawskiej Stodoły i na własne oczy przekonać się, o co tak naprawdę tyle szumu. Zwłaszcza, że kolejna okazja może się nieprędko nadarzyć.
Będę się starał w miarę możliwości unikać określenia koncert w odniesieniu do tego, czym raczą nas The Residents podczas swoich występów. Są to bowiem widowiska wybiegające znacznie poza ramy pewnych schematycznych skojarzeń dotyczących tego słowa. Przy okazji trasy promującej płytę „The Bunny Boy”, grupa tradycyjnie zamiast standardowego odgrywania poszczególnych kompozycji przygotowała spektakl oparty na zawartości tego krążka. Przyznam, że uważnie nie śledziłem, ale z dużym prawdopodobieństwem odegrane zostały wszystkie utwory z ostatniego albumu formacji, choć w nieco innej kolejności. Obok muzyki, równoprawnymi częściami składowymi całego przedsięwzięcia były narracja (prowadzona przez wokalistę, tzw. śpiewającego Rezydenta – przy okazji można było ujrzeć jego częściowo odsłoniętą twarz!) oraz filmy prezentowane pomiędzy poszczególnymi utworami na telebimie. Było to więc de facto coś w rodzaju multimedialnego teatru jednego aktora z akompaniamentem na żywo. Scenariusz przedstawienia został napisany a choreografia starannie przygotowana specjalnie na potrzeby występów w ramach trasy.
Zespół wystąpił rzecz jasna w strojach ukrywających ich tożsamość. Mieli na sobie czarne kostiumy ze świecącymi dodatkami, na twarzach maski przypominające kominiarki i ciemne okulary. Elementami nawiązującymi do tematyki spektaklu były królicze uszy i latarki umieszczone na czole, przypominające świecące oczy. Przedstawienie samo w sobie nie było może arcydziełem, ale przecież w gruncie rzeczy miało ono stanowić tylko dodatek do muzyki The Residents. Opowiadało historię pewnego człowieka, który próbuje rozwikłać zagadkę zniknięcia swojego brata, odkrywając w miarę upływu czasu, że sam jest uwikłany w tę intrygę. Braki w zawiłościach fabuły grupa nadrabiała poczuciem humoru i niesamowitym dystansem do siebie i swojej twórczości, przy okazji udowadniając, że pomimo zaawansowanego już artystycznie wieku (no dobra, załóżmy, że przynajmniej część muzyków to nadal osoby z oryginalnego składu formacji) podąża za modą i aktualnymi trendami. W sprytny sposób wykorzystali w fabule takie hasła cyfrowej rzeczywistości jak Youtube czy Gmail, nawiązali do kultury blogowej i innych zjawisk charakterystycznych dla nowego stulecia. Wszystkie elementy doskonale łączyły się w spójną całość i nie pozwalały się nudzić choćby przez chwilę. Pomysłów wystarczyło, żeby występ Rezydentów uznać za naprawdę udany od początku do końca, co zresztą potwierdziła owacja na stojąco, jaką widzowie nagrodzili wykonawców. A jeżeli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej o samej muzyce, to odsyłam do zawartości tegorocznego, bardzo udanego albumu „The Bunny Boy”.
I to już wszystko, co chciałem powiedzieć o koncercie The Residents w warszawskiej Stodole. Koniec i bomba, kto nie był ten trąba.