Isobel Campbell & Mark Lanegan

Filharmonia Łódzka im. Artura Rubinsteina, Łódź - 29 listopada 2008

Zdjęcie Isobel Campbell & Mark Lanegan - Filharmonia Łódzka im. Artura Rubinsteina, Łódź

Nikt nie ma chyba nic przeciwko temu, żeby utrwaliła się tradycja rozpoczynania festiwalu Camerimage koncertem, szczególnie jeśli organizatorzy będę zapraszali wykonawców tej klasy, co Isobel Campbell i Mark Lanegan. Trzeba przyznać, że twórczość „najbardziej zmysłowego duetu ostatnich lat” idealnie pasuje do klimatu festiwalu, postawienie na nią było też bezpiecznym rozwiązaniem, mogącym usatysfakcjonować bardzo różnorodną publiczność, którą tworzyli z jednej strony młodzi studenci w jeansach i spranych marynarkach, a z drugiej ubrane w wykwintne, wieczorowe kreacje pary po pięćdziesiątce. Niewątpliwy atut sobotniego koncertu stanowiło jego miejsce – Filharmonia Łódzka. Trudno wyobrazić sobie klub, umożliwiający wychwytywanie wszystkich brzmieniowych subtelności; „pędzelkowej” gry perkusisty czy delikatnego brzmienia pedal steel. Jednak z drugiej strony, podczas mocniejszych fragmentów występu wiele osób wiercących się na wygodnych siedzeniach mogło żałować, że nie odbywa się on w dusznym klubie, lepiej przystosowanym do bardziej ekspresyjnego przeżywania muzyki.

Zaczęli spokojnie, od otwierającego ostatni album „Seafaring Song”. Ona – zdenerwowana, co chwilę poprawiająca sukienkę, urokliwie nieśmiała. On – czarny, nieruchomy, jakby obojętny na wszystko, śpiewający z zamkniętymi oczyma; można powiedzieć, że stanowił cielesny ekwiwalent własnego głosu. W tym duecie ewidentnie dominowała Campbell, to ona odzywała się do publiczności, przedstawiała zespół, okazjonalnie dogrywała partie instrumentalne (klawisze, wiolonczela, tamburyn), ale przede wszystkim koncentrowała na sobie uwagę, śpiewając niesamowicie czysto i z wielką lekkością. Kiedy Lanegan na chwilę zszedł ze sceny, zostawiając ją samą, by wykonała „Saturday’s Gone”, zapewniło to publiczności jeden z najpiękniejszych momentów koncertu. Repertuarem nie można było się rozczarować: zagrali prawie półtoragodzinny koncert, na który złożył się niemalże cały materiał z dwóch płyt. Nie zabrakło więc entuzjastycznie przyjętych, mocnych „Deus Ibi Est” czy „Ramblin’ Man”, psychodelicznych bluesów („Black Burner”) oraz słodkich retropopowych fragmentów mogących się kojarzyć z twórczością duetu Sinatra & Hazlewood. Towarzyszący śpiewającej dwójce muzycy prezentowali prawie wszystkie piosenki w wersjach albumowych, nie pozwalając sobie na improwizację czy modyfikację brzmienia. Jedynym utworem zdecydowanie odbiegającym od płytowego pierwowzoru (co warte zaznaczenia – na plus) był, zagrany jako jeden z bisów, „Come On Over (Turn Me On)”, w którym brak instrumentów smyczkowych nadrobiono rockową gitarowo-perkusyjną ekspresją. Ceniących twórczość autorów „Ballad Of The Broken Seas” sobotni koncert zawieść nie mógł. Jednak słuchając uwag osób opuszczających salę Filharmonii Łodzkiej można było dojść do wniosku, że Campbell i Lanegan nie do końca zawładnęli utrwalonym w tradycji ambitnego popu schematem „pięknej i bestii”. Raczej dostosowali się do wymogów tej konwencji niż dopisali do niej kolejny fascynujący rozdział. Opuszczająca filharmonię publiczność opisywała swoje wrażenia, mówiąc: Cave, Dylan, Sinatra, Cohen, Gainsbourg, Birkin… Nazwiska Isobel i Marka padały rzadko.

Piotr Szwed (8 grudnia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także