The Futureheads

Proxima, Warszawa - 17 listopada 2008

Zdjęcie The Futureheads - Proxima, Warszawa

Serce roście, patrząc na ostatnie miesiące koncertowego urodzaju. Nóż się natomiast w kieszeni otwiera na samą myśl o cenach biletów. I choć zaproponowana przez mojego dobrego znajomego jeszcze w czasach koncertowej posuchy teoria polskiej ceny (+/- 100zł za koncert) zaczyna się powoli dezaktualizować, to w sytuacji nadpodaży imprez wprost wycelowanych w modelowego czytelnika Screenagers.pl coś trzeba sobie odpuścić. Dla wielu fanów gitarowego grania warszawski (okazuje się, że krakowski też) koncert The Futureheads był właśnie wydarzeniem do odstrzelenia na wypadek chwilowego braku płynności finansowej. Frekwencji możemy się wstydzić – sami dziennikarze, blogerzy, ludzie z branży i kilku szczęśliwców, którym udało się zdobyć bilet przy okazji jakiegoś promocyjnego rozdawnictwa. Zespół natomiast może mieć tylko powody do dumy – zagrali równy, pełen energii, szczerej pasji i humoru koncert. Podobnie jak poprzedzający występ Brytyjczyków Out of Tune. Byli głośni, niegrzeczni, ale jakoś zainteresować publiczności specjalnie im się nie udało („Może to kwestia wtórnego materiału?”, rzekł W., po czym podrapał się w głowę i żwawym krokiem udał się w stronę baru), choć próbowali na różne sposoby – głównie dowcipem („Można pić piwo”, padło ze sceny na powitanie) i dowcipnym podstępem (kower „Szklanej pogody” Lombardu; można się śmiać).

Jak nakazywał rozsądek, dominować miał repertuar z tegorocznej płyty zespołu (dość niemrawo zdaje się przyjętej pomimo przychylnych recenzji), ale ekipa z Sunderlandu postanowiła zaskoczyć przemyślanym setem prezentującym to, co w ich muzyce… nie, nie najlepsze, a najbardziej żwawe, przepełnione energią, która przy sprzyjających okolicznościach udziela się publiczności. Było więc nieco pokraczne pogo co bardziej nabuzowanych fanów – pozostali ograniczali się do sporadycznego wyrzucania rąk w górę, podśpiewywania pod nosem, czyli ogólnie doznawania/przeżywania („Bo ja tańczę tylko na koncertach Papa Dance”, rzekł jeden z redaktorów chcący zachować anonimowość). A zaiste było się czym emocjonować – bombastyczne „The Beginning Of The Twist” (takiej formuły będą się zdaje się trzymać w przyszłości), piorunujące „Radio Heart”, przewrotnie miłosne „Skip To The End” (w początkowej zagrywce czuć lekkie AC/DC) i spora reprezentacja debiutanckiego krążka sprzed czterech lat: „Robot”, „A To B” (oddam rękę za taki akcent!), „Carnival Kids” oraz wyczekiwane przez fanów „First Day” i „Meantime”. No i oczywiście „Hounds Of Love” tej pani od „Babooshki” – singiel roku 2005 wg NME (parafrazując Jacka Dukaja „Pytanie": czy to tak dobrze świadczy o nich, czy tak źle o tle, od którego się odbijają?”), które zachowali niemal na finał koncertu, a które zaśpiewali przepięknie czysto, harmonicznie, bez większego wysiłku, choć pot ściekał z nich ciurkiem. No, profeska, publiczność na łopatkach, dziennikarze w ekstazie, a blogerzy w torsjach pogubili ołówki. Bisów mogło nie być, ale były, chociażby po to, aby przekroczyć „magiczną” granicę 60 minut. Dobili do ponad 70 i zeszli ze sceny. Do wtóry braw i w glorii chwały, choć porównań do legend post-punku (You can’t go wrong with Gang Of Four!) nikt nie bierze już na poważnie (część fanów pewnie nawet ich nie rozumie), a sam zespół, mam wrażenie, pozycjonowany jest jako wyspiarska odpowiedź na „melodyjny punk” Green Day (przy okazji, egzemplarz „Dookie” tanio kupię) i im podobnym. Po który z tych zespołów sięgnąć, wątpliwości być jednak nie powinno, szczególnie po TAKIM koncercie!

Maciej Lisiecki (27 listopada 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także