Wolf Parade / Wintersleep

terminal 5, Nowy Jork - 31 lipca 2008

Zdjęcie Wolf Parade / Wintersleep - terminal 5, Nowy Jork

Dwa koncerty Kanadyjczyków z Wolf Parade, odbywające się dzień po dniu w jednej z największych rockowych sal koncertowych w mieście, klubie Terminal 5, działającym w dawnym, nieczynnym od lat terminalu portowym, były jednymi z najbardziej oczekiwanych wydarzeń muzycznych tego lata.

Zanim jednak Kanadyjczycy pojawili się na scenie, zajęli ją najpierw na prawie czterdzieści minut muzycy z zespołu Wintersleep. Ta istniejąca już od lat formacja z kilkoma płytami na koncie, jest jednym wielu niesłusznie i nie za bardzo wiadomo z jakiego właściwie powodu, zupełnie niedocenionych zespołów. Nowojorski koncert pokazał bardzo wyraźnie, że zdecydowanie nie jest to materiał na wielką indie-rockową gwiazdę, ale grupie należy się pewne zainteresowanie. Wypadła bowiem znakomicie: muzycy wybrali bardzo mocny i zróżnicowany zestaw piosenek i zaprezentowali go w porywający sposób. Ich nastrojowa muzyka nabrała na żywo znacznie bardziej dynamicznego charakteru niż na płytach, ale nie straciła ani trochę swego oryginalnego klimatu. Muzycy znakomicie wiedzieli, jak ułożyć program, żeby utrzymać uwagę, czekających wszak na inny zespół, widzów przez cały czas trwania swego występu. Zaczęli od piosenek bardzo dynamicznych, by przejść do kilku spokojniejszych i bardziej nastrojowych, by zakończyć swój koncert utworami, w których mogli sobie pofolgować i wygenerować ze swoich instrumentów sporą dawkę tłustego, mięsistego hałasu.

Po przedłużającej się nieco przerwie na scenę wyszło czterech ulubieńców nowojorskiej publiczności indie-rockowej. Swój występ muzycy Wolf Parade zaczęli od mocnego akcentu: już na dzień dobry zagrali swój największy chyba, jak dotąd, przebój - pochodzącą z pierwszej płyty piosenkę „Sons And Daughters Of Hungry Ghosts”. I tak zaczęła się, trwająca wyjątkowo długo, bo prawie półtorej godziny, prezentacja dzieł zebranych Dana Boecknera i Spencera Kruga. I od samego początku widać było wyraźnie to, co na płycie wyłapać jest dość trudno, ze względu na dość podobne głosy i sposób śpiewania obu współliderów. Panowie dzielą się mianowicie obowiązkami wokalnymi, wykonując te piosenki, w których - jak się można domyślać - mocniej maczali palce. Podział jest dość konsekwentny: siedzący prawie przez cały koncert w skupieniu i bezruchu nad zestawem instrumentów klawiszowych Krug odpowiedzialny jest za tą spokojniejszą, psychodelizującą, niemal wręcz epicką część repertuaru grupy. Boeckner zaś, szalejący po scenie z gitarą, stoi za tymi prostszymi, ale zdecydowanie bardziej dynamicznymi, a przez to - porywającymi kompozycjami. Ale między muzykami absolutnie nie było widać żadnej rywalizacji, prześcigania się o względy publiczności. Wręcz przeciwnie: zdawali się współdziałać i znakomicie uzupełniać, czyniąc ze swojego wspólnego zespołu świetnie działającą koncertową maszynę. Maszynę na tyle skupioną na sprawnym działaniu, że kompletnie oderwaną od publiczności: muzycy podczas całego koncertu odezwali się do widzów może ze trzy razy, a i to tylko zdawkowymi półsłówkami. Ale nowojorska publiczność i tak na każdym kroku okazywała im swą bezgraniczną i bezwarunkową miłość, nie szczędząc oklasków i nie zauważając zupełnie, że nieco przydługi koncert pod koniec stał się niestety trochę nudnawy.

Przemek Gulda (16 listopada 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także