Vetiver / Phosphoresent / Meg Baird

Bowery Ballroom, Nowy Jork - 2 sierpnia 2008

Zdjęcie Vetiver / Phosphoresent / Meg Baird - Bowery Ballroom, Nowy Jork

Tego na poły deszczowego i dość chłodnego jak na tą porę roku wieczoru organizatorzy koncertów w Bowery Ballroom zaproponowali publiczności spotkanie z muzyką raczej odległą od indie rockowych standardów, które zwykle królują w tym miejscu. Było raczej spokojnie, łagodnie, folkowo, country’owo, a na koniec nawet mocno bluesowo.

Zaczęło się od krótkiego występu Meg Baird, artystki znanej nieco szerzej ze składu pochodzącego z Filadelfii psych-folkowego zespołu Espers. Tym razem jednak ta cicha i zachowująca się bardzo skromnie dziewczyna wystąpiła na scenie sama, w swoim autorskim repertuarze. Pod względem muzycznym jest on minimalistyczny niemal do przesady – to bardzo delikatne ballady, w których akustyczna gitara tworzy zarysowane tylko cieniuteńką kreską, prawie ledwie słyszalne tło dla mocnego, choć łagodnego głosu wokalistki. W tych snujących się powoli, niemal sennie, pieśniach słychać było raczej echa zielonych irlandzkich wzgórz niż amerykańskiej prerii. Ich odbiór wymagał sporego skupienia, a przede wszystkim – ciszy. Mimo, że artystka śpiewała oczywiście do mikrofonu i tak można było odnieść wrażenie, że każdy dźwięk: stukot kasy przy barze, tupot nóg widzów wchodzących po schodach czy nawet głośniejsze rozmowy, zagłuszą niuanse tej niemal medytacyjnej muzyki.

Zdecydowanie głośniej było, gdy na scenie pojawił się twórca występujący pod pseudonimem Phosphorescent. Od samego początku było wiadomo, że jego artystyczna droga wzięła kolejny zakręt – kiedyś grał samotnie, dziś jego zespół powiększa się coraz bardziej: obok niego na scenie stoi już pięciu muzyków. Jak na grupę grającą dość minimalistyczne country to zaskakująco dużo. Szybko okazało się, że powiększenie składu bardzo mocno – i co ważniejsze – bardzo dobrze wpłynęło na muzykę zespołu. Występ zaczął się bowiem bardzo zaskakująco: po krótkim i nieco chaotycznym intro, muzycy zaczęli grać niezwykle porywający, niemal przebojowy utwór o wyraźnie zimnofalowych inklinacjach. Ładna i bardzo smutna melodia, ustawiona była na bardzo mocnych fundamentach: trzy gitary i klawisze powodowały, że brzmienie zdawało się tak gęste i naładowane, że nie było w tej muzyce ani trochę miejsca na żaden dodatkowy dźwięk. To była potężna, świetnie naoliwiona muzyczna maszyna, która przetoczyła się przez kilka minut trwania tej kompozycji po zachwyconej publiczności. A to był dopiero początek. O ile w pierwszym utworze nie słychać było niemal zupełnie charakterystycznych dla wcześniejszej twórczości tego artysty elementów country, w kolejnych kompozycjach, które przedstawił tego wieczoru, pochodzących głównie z jego znakomitej ostatniej płyty, „Pride” sprzed kilku miesięcy, nieuchronnie się one pojawiły. Jednak grupa przedstawiła te kompozycje w zupełnie nowych, odświeżonych i mocno zmodyfikowanych aranżacjach. Klasyczne country zagrane na trzy gitary i podlane zimnofalowym sosem zabrzmiało porywająco i niezwykle przejmująco zarazem. Najbardziej było to słychać w jednej z najciekawszych kompozycji z ostatniej płyty – piosence „Wolves”, zmienionej niemal nie do poznania. Do tej pory nieco ascetyczna i surowa, wyraźnie oparta na korzennym podejściu do muzyki country, zyskała właściwie zupełnie nową melodię i mocne, gęste brzmienie. W rezultacie to dziś całkowicie nowa piosenka, w której tkwią już tylko drobne ślady poprzedniej wersji.

O tym, że ten występ był porywający i znakomity zadecydowało jeszcze coś innego – sposób, w jaki muzycy zaprezentowali poszczególne kompozycje. Zagrali je bowiem z ogromnym wigorem i żarliwością, zatracając się bardzo wyraźnie w niektórych, najbardziej mocnych i rozwichrzonych momentach. Taka transowość, połączona z nowym podejściem do kompozycji Phosphorescenta wyszła temu występowi zdecydowanie na dobre. Znakomicie wypadł też sam lider zespołu, który z solowego wokalisty i scenicznego performera (jeszcze dwa, trzy lata temu zdarzało mu się na koncertach włączać do swoich występów happeningowe elementy, np. instalacje świetlne z lampek choinkowych, którymi oplatał swoje ciało) stał się istnym dyrygentem swej rosnącej coraz bardziej orkiestry, czujnym mistrzem nastroju, skutecznie kontrolującym, by muzyka grupy, sięgająca czasem granic chaosu, nigdy ich nie przekroczyła. Znakomity występ Phosphorescenta każe bardzo niecierpliwie czekać na kolejną płytę tego artysty – jeśli wejdzie on do studia z tym składem i z tym pomysłem na granie swojej muzyki, najnowszy krążek może być naprawdę bardzo ciekawy.

Wieczór zakończył występ zespołu Vetiver, który po tak mocnym akcencie, jakim był koncert Phosphorescenta był już tylko bladym muzycznym tłem do niemal masowej emigracji widzów spod sceny. Akustyczny blues z elementami folku nie wypada najlepiej w wersji studyjnej i zupełnie nie sprawdza się na koncercie. Doprawdy trudno byłoby odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest alternatywnego w tej muzyce: to bardzo tradycyjne, mainstreamowe bluesowe granie, pozbawione ciekawych pomysłów czy wpadających w ucho melodii. Jedynym zwracającym uwagę elementem był może nietypowy, niemal dziewczęcy głos wokalisty grupy, ale to zdecydowanie za mało, żeby przyciągnąć uwagę publiczności. Nie ma najmniejszych wątpliwości – królem tego wieczoru był Phosphorescent w najnowszej odsłonie swego muzycznego projektu.

Przemek Gulda (16 listopada 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także