Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra & Tra-La-La Band

CRK, Wrocław - 11 października 2008

Zdjęcie Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra & Tra-La-La Band - CRK, Wrocław

Supportu nie było. Za to mieliśmy tanią wódkę, godzinną obsuwę i gimnazjalistów z rodzicami. Silver Mt. Zion, po licznych chóralnych nawoływaniach, na scenie pojawili się w okrojonym składzie (gitara, dwie pary skrzypiec, perkusja, kontrabas) dopiero po 21. Mam pewne wątpliwości, czy kameralna salka klubu CRK była odpowiednim miejscem na występ zespołu, z którego muzyką automatycznie kojarzy się przymiotnik „MONUMENTALNA”. Niewielki rozmiar pomieszczenia na pewno mocno ograniczył przytłaczający efekt, jaki mogła ona wywrzeć na słuchaczach. Co więcej, popularność jaką cieszył się wśród fanów ów event sprawiła, że pod samą sceną było piekielnie gorąco, mimo że najdynamiczniejszymi ruchami jakie można było wykonywać okazało się tantryczne kołysanie w (umowny) rytm wykonywanych przez Kanadyjczyków kompozycji; pot lał się strumieniami, a po pierwszych dwudziestu minutach powietrze stało się towarem mocno deficytowym pod sceną. Większości jednak zdawało się to zupełnie nie przeszkadzać, obowiązkowy rekwizyt w postaci butelki zimnego piwa w ręce, podtrzymywał przy życiu każdego (łącznie z członkami zespołu), a w razie potrzeby można było wycofać się w kierunku drzwi, by zaczerpnąć tlenu (po godzinie musiałam to zrobić nawet ja – a wiem co mówię, bo całych Klaxonsów w Łodzi przetrzymałam przy samej barierce).

Zaczęli od „13 Blues For Thirteen Moons”. Oprócz tytułowego utworu z nowej płyty pojawiło się jeszcze „1,000,000 Died To Make That Sound”. Jako średnia entuzjastka tegorocznego wydawnictwa Silver Mt. Zion z jednej strony cieszę się, że nie postanowili zaprezentować go w całości, z drugiej i tak stanowiło ono około jednej trzeciej koncertu, podczas której, nie bójmy się tego powiedzieć, nudziłam się niemiłosiernie, zastanawiając kiedy to się wreszcie skończy. Trzeba przyznać, że i tak w połączeniu z charyzmą samych muzyków, wyżej wspomniane kompozycje wypadł dziesięć razy lepiej niż na longplayu, jednak nie zmienia to faktu, że raczej „1,000,000 Died To Take That Sound”. Ich słabość była szczególnie wyraźna, gdy zostały skontrastowane z „God Bless Our Dead Marines”, które wraz z Efrimem Menuckiem śpiewała cała publiczność (They put angels in the electric chair/ Straight-up angels in the electric chair - wierzcie mi, robiło wrażenie).

Niespodzianką okazało się zwieńczenie występu premierową „piosenką” – „I Built Myself A Metal Bird, I Fed My Metal Bird The Wings Of Other Metal Birds”, która mimo, że nie powaliła na kolana, to była swojego rodzaju ciekawostką, zwiastującą zmianę w brzmieniu zespołu na kolejnej płycie. Utwór był typową dla nich rozwlekłą elegią, ale stylistycznie bliżej mu było do ostrego, industrialnego post-punku, niż patetycznego post-rocka pokroju Mogwai.

Wspomniane przeze mnie małe rozmiary sali miały też swoje plusy. Dzięki temu muzycy mogli swobodnie prowadzić z publicznością dialog – a mówiąc „dialog” właśnie to mam na myśli. „Mountains Made Of Steam” Menuck zadedykował swojemu dziadkowi, który podobno pochodził z Polski. Wykazał się też znajomością polskiej sceny politycznej, zagajając: „do you still have those two little brothers fucking around?” czy też komentując nazwę pewnej partii („what a shitty name for a political party, really”). Której? Tej, która i po angielsku coś tam oznacza. Trzeba przyznać, że to właśnie charyzma i zaangażowanie emocjonalne Kanadyjczyków, dodała ich koncertowi wiele uroku - bez tego występ jawiłby się zwyczajną próbą wskrzeszenia iskierki życia w powoli dogorywającym już post-rocku. Były brawa, bisy i afterparty. Czyli wszystko na swoim miejscu.

Katarzyna Walas (13 października 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także