O'Death / Flogging Molly / We Are Scientists / Oxford Collapse / Apache Beat
Pier 54 / Music Hall Of Williamsburg, Nowy Jork - 31 lipca 2008
To był kolejny dzień, kiedy w Nowym Jorku pod względem muzycznym działo się bardzo dużo, może wręcz ciut za dużo, by dało się wszystko ogarnąć. Na szczęście dwa najciekawsze koncerty odbywały się stosunkowo niedaleko od siebie i z pewną rezerwą czasową. Najpierw zdecydowanie warto było wybrać się na molo nad Hudson River, gdzie odbywał się jeden z cyklicznych koncertów na ustawionej tam plenerowej scenie. Gwiazdą miał być irlandzko-folkowo-punkowy zespół Flogging Molly, który zgromadził tam prawdziwe tłumy, ale zdecydowanie bardziej interesujący był występ brooklyńskiej grupy O’ Death - formacji otwierającej tę imprezę.
Kilkanaście miesięcy temu zyskała ona sławę swoim zdumiewającym połączeniem punk rocka, country i elementów słowiańskiego folkloru, zawartym na swych pierwszych dwóch płytach, a także iście brawurowymi koncertami, podczas których muzycy wpadali w prawdziwy szał, niemal robiąc sobie krzywdę na scenie. Tym razem zespół zagrał trochę jakby na pół gwizdka, na co złożyło się chyba kilka przyczyn. Po pierwsze: muzycy nie grali dla swojej brooklyńskiej publiczności, ale dla kilku pokoleń przedstawicieli irlandzkiej społeczności, którzy przyszli tu śpiewać swe ludowe pieśni w punkowej aranżacji Flogging Molly. Po drugie – prezentowali materiał z najnowszej, jeszcze nie wydanej płyty, a więc kompozycje świeże i jeszcze nie ograne na koncertach. Po trzecie – byli wyraźnie zbyt… trzeźwi, a że w ich przypadku stan sporego upojenia alkoholowego zawsze był ważnym elementem występów scenicznych, tym razem wyraźnie go zabrakło, co nie wpłynęło zbyt dobrze na jakość tego koncertu. Ale oczywiście w porównaniu z tysiącem innych zespołów, to co pokazali tego wieczoru członkowie O’Death i tak leży na nieosiągalnych wyżynach energii: były chaotyczne tańce i podskoki, było robienie groźnych min, były wreszcie niezwykłe zachowania perkusisty, grającego na swych bębnach łańcuchami albo rozrzucającego dookoła zdezelowane talerze.
Po brooklyńczykach na scenie pojawiła się elegancko ubrana załoga irlandzkich folk-punków, która nie czekając na nic zaczęła z wielką werwą prezentować swoje – iście hymnowe – utwory. Skrzypce, akordeon, banjo i typowy rockowy zestaw instrumentów gwarantowały z jednej strony klimat irlandzkiego pubu, z drugiej – punkową energię. Tysiące widzów ściśniętych na wąskim pasku mola ruszyło w szalone pogo.
Ale to był już najwyższy czas, żeby zmienić miejsce pobytu. Przyczyna była prosta: w największym brooklyńskim klubie właśnie zaczynał się koncert miejscowych zespołów, którego gwiazdą była grupa We Are Scientists. Zanim jednak na scenę weszli muzycy, których – ze względu na niekończącą się trasę koncertową po całym świecie – coraz trudniej jest zobaczyć na żywo we własnym mieście, najpierw zaprezentowały się dwa zespoły o zdecydowanie mniejszym dorobku i sławie.
Zaczęła grupa Apache Beat. To młoda, nowojorska formacja, która dopiero zaczyna karierę, ale już dziś zdecydowanie warto zwrócić na nią uwagę. Muzycy wykonują dynamiczną odmianę indie rocka, w której co prawda nie słychać – wynikających z nazwy – indiańskich inklinacji, ale słychać za to mnóstwo dobrych pomysłów i mocnej energii. Tym koncertem nowojorscy muzycy wykonali pierwszy spory krok w drodze do zdobycia sporej sympatii publiczności.
Za chwilę na scenie pojawiło się trzech skromnie wyglądających hipsterów – to zespół Oxford Collapse. Grupa, która istnieje już od kilku lat, nagrywa całkiem przyzwoite płyty (najnowsza ukazywała się niemal dokładnie w dniu koncertu), ale jakoś nie może się przebić do szerszej świadomości. Ten koncert po raz kolejny kazał zadać sobie to samo pytanie: dlaczego właściwie tak jest? Materiał zespołu jest może mało oryginalny – to zwykłe, rzec by można wręcz: klasyczne indie-rockowe piosenki o sporym potencjale przebojowym, a na koncercie muzycy wkładają w ich wykonanie zadziwiająco dużo energii. Ale jednak czegoś w tym brakuje. Tym czymś jest chyba po prostu charyzma.
Jak wielkie ma ona znaczenie było widać już kilka chwil później, gdy na scenie pojawiła się grupa We Are Scientist. Wystarczyło tylko, żeby czterej muzycy – dwaj liderzy i dwóch dodatkowych członków koncertowego składu – wyszli zza kulis, by publiczność oszalała. Ale nie ma się co dziwić – wiedziała przecież, że po tych artystach można się spodziewać wiele dobrego.
I nie zawiodła się ani trochę. Zespół zaprezentował znakomity i świetnie ułożony zestaw utworów, w którym mniej więcej w równych proporcjach przeplatały się piosenki z pierwszej i drugiej płyty. I już samo to w zasadzie starczyłoby, żeby poruszyć publiczność, bo ten zespół jak mało który przyswoił sobie znaczenie pojęcia „przebojowość”. Co utwór to hit – publiczność już po pierwszych taktach nagradzała muzyków głośnym aplauzem, a potem ruszała do tańca, bo przecież przy tych piosenkach nie sposób ustać w miejscu.
Ale to nie wszystko. We Are Scientists to nie tylko znakomite kompozycje, to również wielka energia i żywiołowość na scenie, a także – rzecz niezwykle ważna przy tego typu radosnym i zabawowym graniu: świetne, mocno autoironiczne poczucie humoru. Liderzy grupy nie sprzeczali się może tak gwałtownie jak na niedawnym, równie znakomitym, koncercie na festiwalu Glastonbury, ale i tak zasypali widzów prawdziwą lawiną naprawdę zabawnych żartów. Nie ma najmniejszych wątpliwości – to dziś jeden z najważniejszych nowojorskich muzycznych towarów eksportowych i jedna z lepszych koncertowych grup indie rockowych w ogóle. Ten koncert nie zostawiał co do tego najmniejszych wątpliwości.