Team Robespierre / Boogie Surfers / Face Of Cain

More Artists Less Condos, Nowy Jork - 26 lipca 2008

Zdjęcie Team Robespierre / Boogie Surfers / Face Of Cain - More Artists Less Condos, Nowy Jork

Sobotni koncert, na którym miały wystąpić zespoły Team Robespierre i Japanther to jedna z tych, tak typowych dla Nowego Jorku imprez, o których dość trudno się dowiedzieć, ale zdecydowanie warto trzymać rękę na pulsie, bo to właśnie one często stanowią najświeższą, najgorętszą i najbardziej ciekawą stronę tutejszego życia muzycznego.

O tym koncercie nie pisała żadna z lokalnych gazet informacyjnych – może dlatego, że miał miejsce w… prywatnym mieszkaniu. Jego właściciel – szczęśliwy posiadacz sporego apartamentu w niezwykle ruchliwej, choć dziś już będącej tylko cieniem siebie samej z okresu złotego wieku w latach pięćdziesiątych, dzielnicy Greenwich Village – regularnie zaprasza w swoje progi ciekawe młode zespoły i spragnioną ich muzyki publiczność. Już samo to powodowało, że ten koncert był zupełnie niezwykły: odbywał się w sporym salonie, tymczasowy bar zamontowano w kuchni, a siedzieć można było na sofie i kilku krzesłach, używanych na co dzień przez domowników. Nie sposób było więc w tej sytuacji nie poddać się niemal familijnej, ciepłej atmosferze.

I od samego początku koncertu było wiadomo, że zadbają o nią także występujące tego wieczoru zespoły. Przede wszystkim za sprawą kompletnego braku granicy między muzykami a publicznością. Tu nie było miejsca na takie sprawy jak barierki, czy fosa dla fotoreporterów – tu artyści stali na niewielkim podwyższeniu, płynnie wtapiając się w publiczność. To jeszcze bardziej potęgowało przyjemność w odbiorze tego występu.

Zaczęły go dwa zespoły, które wyraźnie nie mają żadnego oryginalnego pomysłu na swoją muzykę i miotają się trochę między różnymi gatunkami. Co wcale nie znaczy, że ich prezentacje nie było godne uwagi. Wręcz przeciwnie. Mimo stylistycznego eklektyzmu, muzycy popisywali się wielka energią i niezłym obyciem scenicznym.

Zaczęło się od krótkiego występu grupy Face Of Cain, podczas którego muzycy płynnie przechodzili od tradycyjnego, stylowego bluesa, czy wręcz rhythm’n’bluesa, do rock’n’rolla z wyraźną nowofalową nutą, szybko nawiązując kontakt z publicznością.

Dość nieśmiało zaczęli natomiast swój występ trzej artyści z zespołu Boogie Surfers: w ich przypadku kontakt z publicznością był raczej wątły, za to muzyka wywołała o wiele większe emocje. Jej wyraźne i jednoznaczne sklasyfikowanie stylistyczne nie jest co prawda możliwe, ale nie przeszkadzało to nikomu w dobrej zabawie. Zaczęło się od bardzo mocnego uderzenia – perkusista osiągał tempo na miarę grindu czy speed metalu, choć delikatne dźwięki gitary i basu były na szczęście bardzo odległe od tych gatunków. W rezultacie, pod względem muzycznym, Boogie Surfers oscylowali gdzieś między bardzo energetycznym instrumentalnym post rockiem, a nietypowym, math rockiem. To, co pokazali tego wieczoru zdecydowanie każe śledzić dalsze poczynania tych muzyków.

Po kilkuminutowej przerwie potrzebnej na kompletne przebudowanie sceny, pojawiło się na niej kilku muzyków, tworzących brooklyńską formację Team Robespierre. Choć akurat w przypadku tego zespołu pojęcie „scena” jest mocno naciągane: artyści stali pomiędzy widzami, zaprosili ich na środek sali, wciągali między siebie, zaproponowali nawet stanie na podeście, gdzie umiejscowiona była perkusja.

I zaczęło się na dobre. Punkowo-elektroniczna muzyka zespołu nie jest może szczególnie oryginalna, ale jednego nie można jej odmówić – energii. Słychać ją już na płytach studyjnych zespołu, ale dopiero na koncercie można się przekonać osobiście, jak ważny to element w twórczości grupy. Koncert trwał niewiele ponad 20 minut, ale intensywnością mógłby się podzielić z kilkoma innymi występami i gdyby był choćby ciut dłuższy z pewnością straciłby wiele energii.

Muzycy postawili na kontakt, a może raczej – niemal całkowitą integrację z publicznością. Gitarzyści bezpardonowo rzucali się do wspólnego tańca z rozbawionymi widzami, ani przez chwilę nie przestając grać na swoich instrumentach, wokaliści wskakiwali na wyciągnięte ramiona widzów i wykrzykiwali spod sufitu mocne, politycznie słowa kolejnych piosenek, nawet perkusista – choćby nawet chciał – nie miał szansy na typową dla muzyków obsługujących ten instrument samotność gdzieś z tyły sceny – na tym koncercie był on niemal w samym środku całego zamieszania.

Obok kilku największych przebojów z najnowszej płyty – wydanego już kilka miesięcy temu długometrażowego debiutu, z niezwykle przebojowym utworem „Black Rainbow” na czele, muzycy Team Roberspierre przedstawili także kilka nowych kompozycji, utrzymanych w charakterystycznym dla tego zespołu klimacie. A pod sceną kłębiło się prawdziwe piekło – o tyle zasługujące na takie określenie, że w pomieszczeniu – a raczej w pokoju – w którym odbywał się koncert było potwornie gorąco i z każdą chwilą robiło się jeszcze goręcej.

Małym zgrzytem na sam koniec okazała się informacja, że zespół Japanther, który miał zamykać ten wieczór, nie zdołał jednak dotrzeć i nie wystąpi. Ale i tak w rozgrzanym do czerwoności mieszkaniu na Greenwich Village nie było chyba nikogo, komu nie podobało się to, w czym miał okazję uczestniczyć.

Przemek Gulda (15 września 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także