[phpBB Debug] PHP Warning: in file /home/screenag/domains/screenag.linuxpl.info/public_html/content/dom/DomContent.php on line 97: htmlentities() [function.htmlentities]: Invalid multibyte sequence in argument
screenagers.pl - relacja: Atlas Sound / Cristal Stilts / The Subways / The Postellas - Southside Seaport / Blender Theatre, Nowy Jork, 25 lipca 2008

Atlas Sound / Cristal Stilts / The Subways / The Postellas

Southside Seaport / Blender Theatre, Nowy Jork - 25 lipca 2008

Zdjęcie Atlas Sound / Cristal Stilts / The Subways / The Postellas - Southside Seaport / Blender Theatre, Nowy Jork

Choć nowojorski letni kalendarz koncertowy był w tym roku - jak zwykle zresztą - pełen atrakcji, ten wieczór miał okazać się mimo wszystko wyjątkowy: takie nagromadzenie potencjalnie bardzo dobrych koncertów jednego dnia nawet tutaj nie zdarza się codziennie.

Od przybytku oczywiście głowa nie boli, ale z racji tego, że nie da się być w kilku miejscach jednocześnie, trzeba było dokonać jakiegoś wyboru. I od samego początku było wiadomo, że będzie to wybór bolesny. Nie było więc wyjścia: za burtą zostali psychodeliczni radykałowie z Brian Jonestown Massacre oraz (co było jeszcze bardziej bolesne) naiwnie radosne, roztańczone i bezpretensjonalne dzieciaki z Black Kids. Wygrali: neurotyczny eksperymentator z anoreksją i krzykliwi brytyjscy wariaci.

Wszystko zaczęło się jednak zupełnie niespodziewanie: od występu zespołu, którego nikt się nie spodziewał, a który okazał się istnym czarnym koniem wieczoru. Chodzi o kwartet Cristal Stilts, który w line-upie plenerowego koncertu w dawnym nowojorskim porcie zastąpił artystę występującego jako El Guincho - wschodzącą gwiazdę amerykańskiej sceny neo-folkowej. Cristal Slits to zespół grający jednak zupełnie inną muzykę – garażowy, lekko psychodelizujący rock. Grupa zaprezentowała bardzo krótki, ale niezwykle energetyczny występ (trwał niewiele ponad 20 minut), ale to wystarczyło, żeby na długo zapaść w pamięć. Znana z płyty muzyka zabrzmiała na żywo dużo lepiej – dopiero ze sceny było słychać, że artyści nie tylko obficie czerpią ze stylistyki rocka lat sześćdziesiątych, ale znakomicie łączą ją z fragmentami wyraźnie inspirowanymi muzyką dużo późniejszą – choćby świeższą o ponad dwie dekady estetyką nowofalową. To zestawienie wypadło bardzo przekonująco, nic więc dziwnego, że zespół niemal od razu zainteresował całą publiczność – już po pierwszym utworze na opustoszałym do tej pory placu pod sceną wprost zaroiło się od widzów, ściągających tam z wszystkich zakątków obszernego terenu dawnego portu. Musiała im wystarczyć sama muzyka, ponieważ pod względem wizualnym koncert nie był szczególnie porywający: jedynym nieco zaskakującym elementem tego widowiska była perkusistka zespołu, która grała na stojąco.

Po trwającej krótką chwile przerwie na scenie pojawił się najchudszy chyba człowiek całego muzycznego biznesu – Bradford Cox. Na co dzień znany jest przede wszystkim jako wokalista zespołu Deerhunter, ale tym razem pojawił się na scenie w zupełnie innej postaci – promował właśnie swoją wydaną niedawno płytę solową, podpisaną pseudonimem Atlas Sound. O ile twórczość jego macierzystego zespołu to dość harmonijne połączenie mocnego, nowofalowego grania i elektronicznych eksperymentów, o tyle solowe dokonania Coxa to już tylko to drugie. Artysta przyniósł co prawda na scenę gitarę, ale prawie w ogóle z niej nie korzystał – dużo ważniejsza okazała się prawdziwa bateria różnego rodzaju elektronicznych przetworników i syntezatorów, leżąca na potężnym stole. Muzyk pochylał się nad nimi, generując kolejne zgrzyty, piski i inne hałasy, o nieokreślonym do końca pochodzeniu. Tu nie było raczej miejsca na melodie, na refreny, na tradycyjne harmonie, duch eksperymentu zawładnął na dobre nowojorskim portem, a skupiony artysta robił wszystko, żeby nie zawieść wszystkich tych, którzy czekali na dawkę muzyki nie mieszczącej się w żadnych schematach.

Zanim wybrzmiały ostatnie dźwięki jego nietuzinkowych kompozycji trzeba już było jednak przemieścić się kilkanaście przecznic na północ – w uroczym miejscu o nazwie Blender Theatre, noszącym wyraźne ślady dawnego, teatralnego przeznaczenia, zbierały się już bowiem tłumy, które chciały posłuchać muzyki zupełnie innej – prostej, przebojowej i wykrzyczanej pełnym głosem.

Zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, brytyjski zespół The Subways, kilka swoich piosenek przedstawiła ekipa młodych miejscowych muzyków, występujących jako The Postellas. Wyraźnie było słychać, że nie mogą się oni zdecydować na to, jaki styl jest im najbliższy i w którym kierunku chcą pójść. Zaczęli od piosenek żywcem przypominających brytyjskie, proletariacko-piłkarskie granie, żeby przejść potem do utworów wyraźnie inspirowanych przez czołówkę nowojorskiej sceny gitarowej sprzed mniej więcej dekady, okraszonych w subtelny sposób rytmiką zaczerpniętą jako żywo z estetyki afro-beatowej (widać lekcja przygotowana niedawno przez zespół Vampire Weekend nie poszła bynajmniej na marne). Panowie nie wypadli źle, ale zdecydowanie było słychać, że muszą się jeszcze sporo nauczyć, a przede wszystkim zdecydować, co tak naprawdę chcą grać.

Tego dylematu nie mają natomiast gwiazdy wieczoru, zespół The Subways. Kiedy troje muzyków – rozpoczynających właśnie krótką amerykańską trasę i przybywających na ten koncert niemal prosto z lotniska – weszło na scenę i zagrało pierwsze dźwięki, od razu było wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi: o rock’n’roll. Raz bardzo melodyjny, z refrenami, które aż chce się wykrzyczeć wraz z wokalistami, innym razem - bardziej agresywny i dynamiczny, porywający do wariackiego pogowania. Na dodatek podany w sposób, który rzadko ogląda się na rockowych scenach – muzycy zespołu ani przez moment nie stoją w miejscu: biegają, skaczą, niemal ryzykują życie, wspinając się na głośniki. A przede wszystkim – błyskawicznie nawiązują znakomity kontakt z publicznością. Gitarzysta i wokalista zespołu, Billy Lunn, jak prawdziwy wodzirej nakręca zabawę: nawołuje do wspólnego śpiewania, przeprowadza konkursy na to, która strona sali głośniej krzyczy, komplementuje publiczność na każdym kroku.

Kilka dni wcześniej, podczas jedynego polskiego koncertu, na festiwalu w Jarocinie, muzycy mogli mieć problemy z powodu bariery językowej, ale pokonali je bez najmniejszego problemu. W Nowym Jorku stanęli przed nieco innym zadaniem – przekonać amerykańską publiczność do swojego nowego, nieznanego jej jeszcze materiału (druga płyta grupy, doskonale już znana w Europie, nie zdążyła się ukazać na tutejszym rynku). I z tym poradzili sobie jednak znakomicie – choć może osób, które wraz z Lunnem wykrzykiwały refreny, było w czasie wykonywania nowych piosenek nieco mniej, ale publiczność i tak bawiła się znakomicie. Po czterdziestominutowym występie zabrzmiał jeszcze tylko krótki bis, składający się z dwóch najważniejszych utworów z obu płyt: „Girls & Boys” z najnowszej i „Rock’n’roll Queen” z głośnego debiutu.

I to było tyle. Aż tyle. The Subways ponownie udowodnili, że są dziś jednym z najciekawszych młodych zespołów brytyjskiej sceny rockowej, który znakomicie sprawdza się na bardzo różnych koncertach: na tych, odbywających się w ramach wielkich festiwali oraz na dużo mniejszych imprezach klubowych.

Przemek Gulda (15 września 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także