Lou Reed

Warszawa, Sala Kongresowa - 14 lipca 2008

Zdjęcie Lou Reed - Warszawa, Sala Kongresowa

Warszawa była jednym z miast, do których zawitał Lou Reed na swojej najnowszej trasie koncertowej. Trasie niezwykłej, nawet jak na tego absolutnie nietuzinkowego przecież artystę. Tym razem bowiem nowojorski muzyk nie przedstawiał swoich najnowszych piosenek ani zestawu najważniejszych utworów z całej swej kariery, ale występował ze specjalnym programem: muzyką pochodzącą z jego płyty „Berlin”.

Ten album, wydany ponad trzy dekady temu, jest w dyskografii Reeda pozycją szczególną: to niezwykle ambitne dzieło - rock opera, opowiadająca o destruktywnym związku dwojga straceńców w tytułowym, podzielonym murem mieście. W momencie wydania płyta została zmieszana z błotem przez recenzentów i absolutnie odrzucona przez słuchaczy. Sami wydawcy podejrzewali, że może się tak stać, więc wycięli z pierwotnego materiału prawie kwadrans muzyki, dzięki czemu płyta ukazała się w postaci jednego krążka, a nie dwupłytowego albumu. Zupełnie nieprzebojowa muzyka, łącząca elementy rocka, klasyki, bluesa i kilku innych gatunków, nie podobała się ani wielbicielom hippisowskiego grania, ani tym, którzy zasłuchiwali się w podobne pod względem rozmachu dzieła mistrzów rocka progresywnego.

Po latach Reed postanowił zrealizować marzenie, które kiełkowało w nim już od dłuższego czasu – „wystawienie” dzieła na scenie: w całości, z udziałem muzyków grających na całkiem nierockowych instrumentach i chóru, uzupełnionego na dodatek o ilustrujące poszczególne utwory wizualizacje. Trzydzieści lat temu komercyjna klapa płyty przekreśliła te plany, dziś okazało się to możliwe.

Więc Reed powrócił do pomysłu sprzed lat i przygotował sceniczną wersję „Berlina”. Kolejne koncerty odbywały się w europejskich miastach, w połowie lipca przyszedł czas także na Warszawę. Po nieco przedłużającym się oczekiwaniu na scenie Sali Kongresowej pojawił się podstawowy skład zespołu, uzbrojony w gitary i perkusję, ze skromnie wyglądającym Reedem na czele. Gdy odsłoniła się zasłona ukrywająca tylną część sceny, ujawnił się stojący za nią tuzin chórzystów i niemal tyle samo muzyków londyńskiej orkiestry symfonicznej. Szybko okazało się, że ich rola w tym spektaklu nie będzie może zbyt wielka, ale istotna – wkraczali do akcji w niektórych momentach, znacznie zwiększając ich intensywność.

Zgodnie z przewidywaniami koncert rozpoczął się dokładnie tak jak płyta – nieco chaotycznymi odgłosami z jakiegoś lokalu, które szybko przerodziły się w otwierającą album kompozycję tytułową. I od razu było wiadomo, że powstrzymywany trzy dekady wcześniej przez wydawców Reed tym razem może sobie pofolgować – kolejne kompozycje, przedstawiane zgodnie z kolejnością, w jakiej pojawiały się na płycie, były poważnie wydłużone, uzupełnione o niekończące się gitarowe czy basowe solówki albo improwizowane fragmenty, podczas których Reed prowadził za pomocą swojej gitary muzyczne „dialogi” z innymi muzykami.

Łatwo można było odnieść wrażenie, że tak właśnie wyglądałaby ta płyta, gdyby nie kompromis między rozbuchaną muzyczną wyobraźni Reeda, a twardymi warunkami postawionymi przez wydawcę. Nie dość, że artysta dodał do koncertowych wersji swych piosenek wycięte kiedyś minuty, ale dołożył ich znacznie więcej.

Choć w materiałach promujących to wydarzenie mówi się o nim często niemal jak o dziele teatralnym, koncert Reeda pozostawał jednak przede wszystkim rockowym widowiskiem. Pozamuzycznymi elementami pozostawały w zasadzie tylko wizualizacje, które pojawiały się w niektórych utworach. Szczególne wrażenie robiła ta ilustrująca piosenkę „Men Of Good Fortune”, składająca się z prywatnych zdjęć żołnierzy z różnych epok – od pierwszej wojny światowej do współczesnych konfliktów w Iraku czy Afganistanie. Prosty, antywojenny przekaz, sprowadzający każdą wojnę, niezależnie od czasów, w których się odbywa, do tragedii o takim samym wymiarze, był prosty i bardzo czytelny, a przez to – mocno poruszający. Bardziej narracyjny charakter miały wizualizacje ilustrujące utwory z końca płyty, np. „The Bed”, - były to w zasadzie krótkie, nieme filmy, odnoszące się bezpośrednio do tekstów poszczególnych utworów.

Kiedy muzycy skończyli odgrywać cały materiał z płyty, nie było w zasadzie wiadomo, czego spodziewać się w ramach bisu. Czy miał się w ogóle pojawić? Czy muzycy powtórzą którąś z kompozycji z płyty, a może jednak przedstawią jakieś przeboje z długiej i bogatej kariery Reeda?

Artyści kazali na siebie długo czekać, ale zdecydowanie było warto – łatwo można było odnieść wrażenie, że na scenie pojawił się zupełnie inny zespół. Przez całą pierwszą część koncertu muzycy byli bardzo skupieni na swych instrumentach, czujnie wychwytujący najdrobniejsze gesty Reeda, dyrygującego dyskretnie całym zespołem. Ani on ani cała reszta grupy nawet nie próbowali nawiązać jakiegoś kontaktu z publicznością. Podczas bisu było zupełnie inaczej – artyści wyszli na scenę wyraźnie rozluźnieni i od początku zaczęli sobie żartować. Zabrzmiały pierwsze dźwięki „Satellite Of Love” - jednego z największych przebojów Reeda, a basista grupy zaczął wykonywać wokalną partię Reeda w soulowym, prawie gospelowym stylu. Mistrz kręcił głową z niedowierzaniem i stwierdził, że po czymś takim nie jest w stanie zaśpiewać tego utworu. Na co cała reszta zespołu zaczęła go dopingować niby telewizyjnego kaznodzieję, skandując zgodnie: „Możesz! Możesz!”. W tej radosnej atmosferze muzycy zagrali trzy utwory, kończąc wieczór majestatycznym „The Power Of The Heart”.

Sceniczne wykonanie materiału z płyty „Berlin” było z pewnością muzyczną ucztą dla najgorętszych fanów Reeda i wielbicieli klasycznego, nasączonego bluesową pulsacją i progresywnymi wycieczkami rocka. Ci, dla których Reed jest przede wszystkim patronem muzycznej alternatywy, mogli poczuć się taką dawką „starego” rocka i wirtuozerskimi popisami poszczególnych muzyków raczej zmęczeni.

Przemek Gulda (4 sierpnia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także