Radiohead

Victoria Park, Londyn - 24 czerwca 2008

Zdjęcie Radiohead - Victoria Park, Londyn

Victoria Park może i jest zielony i duży, ale ten dojazd, jezzzzu. Do biletów dołączona jest mapka, z której wynika, że park otacza milyjon pobliskich stacji metra i w ogóle, że panika niewskazana. Mapka kłamie. Od Mile End do parku idzie się półtorej godziny. W środku, czyli na miejscu, stoiska z piwem, hamburgerami, pizzą, parówkami, napojami chłodzącymi, koszulkami Radiohead i przestrzeń, przestrzeń, przestrzeń, aż do wielkiej sceny niczym z największych festiwali.

Przed Bat For Lashes ktoś metodycznie przez trzy godziny katuje nas jakąś przepotworną hinduską muzyką. Nie ma remedium, nie ma ratunku. Są polscy fani, ale jakoś się nie chce. W międzyczasie wnioski: z koszulkami Radiohead powoli dzieje się jak z koszulkami U2, czy Pink Floyd, czyli, że już nie są manifestacją dobrego smaku, a raczej mocno spóźnionym skowytem starzejącego się pseudoartystowskiego „ja” podmiotu lirycznego. Koszulki Radiohead innymi słowy symbolizują, inkorporując dyskurs młodzieżowy, suchar. Z całym szacunkiem dla Radiohead, ale jednak.

Natasha Khan wpada na scenę zawinięta w beżowy dywan i zaczyna pląsać ekstatycznie. Po dwudziestu sekundach każdemu z zebranych w kalejdoskopie strumienia świadomości przynajmniej ze dwa razy miga Bjork i Kate Bush. Naspidowana Natasha, jej dywan (zdejmie go, czy nie zdejmie?) i kolorowa, śmiesznie ubrana trupa, naprawdę starają się jak mogą, żeby porwać tłum, ale robi się tylko coraz bardziej jarmarcznie. Na szczęście w połowie piosenki następuje awaria i umiera nagłośnienie. Na scenie panika; Natasha, dywan i cała reszta próbują ratować sytuację tańcząc histerycznie w rytm jakiejś radosnej muzyki, której niestety nikt poza nimi nie słyszy. Dywan faluje, ktoś bezgłośnie wali w bębny ustawione w centrum sceny, chaos, zamęt, ale i błoga cisza. Muzykanci w końcu dają za wygraną i zbiegają zawstydzeni za kulisy. Po dziesięciominutowej przerwie usterka się naprawia. Natasha i jej trupa wracają by odegrać piosenkę pt. „Priscilla”. W spokoju pijemy piwo, nie ma już na co czekać. Czemu to akurat Manchester miał MGMT?

Radiohead zaczynają od „15 Step” i „Bodysnatchers”. Setka w pięć sekund? Nie. Może chociaż w piętnaście? Nie bardzo. Kluczyk w stacyjce, silnik dławi się i krztusi, ale jakoś nie chce zaskoczyć, nie ma szarpnięcia. Robi się z tego nietrafiony akompaniament do przeraźliwego zawodzenia trzydziestu tysięcy pijanych fanów skaczących radośnie do bitów, których tam nie ma. Palące (!) wieczorne słońce i stęchły smród piwa też nie pomagają. W międzyczasie i mimochodem przelatują „All I Need” i „National Anthem”.

Dopiero przy okazji „Pyramid Song” można się zorientować, że to gra Radiohead, ale i tak mamy nieznośny dysonans, jako że wokół w najlepsze trwa renesans lata z radiem w atmosferze sielankowego późnoczerwcowego pikniku. „Nude” i „Arpeggi” to dosadne potwierdzenie faktu, iż oto jesteśmy świadkami nieuchronnego schyłku potęgi Radiohead. Bo przecież, gdy wybrzmiewają „The Gloaming” i „Dollars & Cents” staje się jasne, że to jest właśnie TO Radiohead, na które wszyscy czekamy. Może faktycznie problem po części leży w tym, że to generalnie nie jest biesiadna muzyka na stadiony. Bo przecież „In Rainbows” serwowane intymnie, jak np. przy okazji publikowanych na necie klipów ze studia, może jednak smakować. Tylko czemu w takim razie, nawet w tych ekstremalnie niesprzyjających warunkach, „stare” Radiohead dalej twardo się broni?

Z dziennikarskiego obowiązku, w celu zbilansowania strat i zysków, należy uczciwie odnotować niektóre miłe akcenty wieczoru, takie jak:

- kapitalne i strasznie podrasowane wykonanie „Everything in its Right Place” i „Videotape” (Jonny Greenwood IS the Controller!!!), z którego robi się taneczne elektro normalnie!

- perkusjonalia cz. 1 - „Bangers and Mash” – Selway kontra Yorke na osobistej, kompaktowej perkusji

- perkusjonalia cz. 2 - „There There” – Selway kontra O’Brien i Jonny Greenwood na bębnach

- wstrząsające wykonanie „You and Whose Army”, ze zwielokrotnionym Thomem na telebimach

- genialne jak zwykle „Airbag”

- Ed O’Brien

Reasumując: tak, w zestawieniu z rozbuchanymi oczekiwaniami Radiohead rozczarowali. Zagrali poprawny koncert, świetnie nagłośniony i oświetlony (gdy już łaskawie zaszło słońce), ale doznawać się przy tym nie dało. No, może momentami.

Łukasz Błaszczyk (9 lipca 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Marian
[29 września 2009]
Oczywiście że "Nude" to bardzo słaba piosenka, jak na Radiohead, nie da się tego słuchać. Takie smutne i zawodzące nic. No jasne, może gdzieś tam lecieć w radiu, jak człowiek o czymś innym myśli/coś innego robi niż słuchanie muzyki. Ale słuchanie tego??.. Piosenki z "HttT" można porównywać do "OK Computer" i "Kid A", ale "Nude"??.. To jest naprawdę słabe. Radiohead się kończy, być może, ale i tak są najlepszym zespołem w historii, też być może. A może coś wielkiego jeszcze nagrają? Oby. PS. Nie obrażaj kogoś, kto pisze, chamie. A Twój tekst świadczy też, oczywiście, że poziom intelektualny i zdolność oceny muzycznej są u Ciebie całkiem żałosne, porównując je choćby z cechami recenzenta. Oby mniej takich osób jak Ty.
Gość: JB
[29 sierpnia 2009]
Cytuję - z dziennikarskiego obowiązku [...] - może i dziennikarz miałby taki obowiązek ale Pan? Niech Pan nie obraża dziennikarzy. Niech Pan wróci do podstawówki i nauczy się pisać. Bo poziom Pana, żenujący. Niech Pan się zajmie tym czym Pan się w życiu zajmuje (bo przecież nie dziennikarstwem) i nie zaśmieca w wolnych chwilach internetu. Ja rozumiem, że internet, że wolność słowa, ale na Boga! Jakiś rozum chyba Pan ma?
Reasumując. Żenująca ekhm "recenzyjeczka" na żenującym poziomie zakompleksionego 15 letniego słuchacza techno czy innego czegoś co mu tak gust muzyczny popsuło, że nie dostrzega kunsztu utworu Nude.
p.s. pomyśli Pan, że się nie znam. Otóż tak się składa, że z wykształcenia jestem dziennikarzem, czynnie uprawiającym zawód.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także