Pj Harvey

Warszawa, Sala Kongresowa - 21 maja 2008

Zdjęcie Pj Harvey - Warszawa, Sala Kongresowa

To właściwie nie był koncert. To było raczej widowisko. Z bardzo wyraźnie zarysowaną dramaturgią, z intrygującymi rekwizytami, ze zwrotami akcji i krótkimi przerwami, dającymi czas na chwilę spokojnego oddechu. I tylko z jedną, jedyną aktorką, która pozostawała na scenie przez prawie półtorej godziny i ani na moment nie pozwalała oderwać od siebie wzroku.

Kiedy PJ Harvey weszła na ogromną scenę Sali Kongresowej w białej, wiktoriańsko-pierwszo komunijnej sukience – dokładnie takiej, w jakiej widnieje na okładce swej najnowszej, zaskakująco stonowanej i spokojnej płyty „White Chalk” - wydawało się, że to właśnie materiał z tego albumu, że to właśnie łagodne i delikatne ballady zabrzmią przede wszystkim tego wieczoru. O tym, że trudno o bardziej błędne przekonanie artystka udowodniła wszystkim już na samym początku swego występu. Stanęła przed mikrofonem z gitarą elektryczną w dłoni i wykonała nietypową wersję jednej ze swoich najpopularniejszych kompozycji – „To Bring You My Love”. Choć zabrakło w niej dynamicznego podkładu sekcji rytmicznej i tak zabrzmiała mocno i zadziornie. Zupełnie nie tak, jak można się było spodziewać.

Ale to nie był koniec zaskoczeń tego wieczoru. To był właściwie dopiero początek niespodzianek, które przygotowała artystka. Jedną z nich była ciągła żonglerka instrumentami. Gitara elektryczna już po dwóch utworach poszła w kąt na dłuższą chwilę, a PJ usiadła przy pianinie, by zagrać kilka piosenek z najnowszej płyty. Zaraz potem przesiadła się do elektronicznego syntezatora, by za chwilę wziąć do ręki zminiaturyzowaną wersję harfy albo gitarę akustyczną. W niektórych utworach wykorzystywała też najprostsze instrumenty generujące rytm: automat perkusyjny czy… metronom. I tylko jedno się nie zmieniało – przez cały czas była na scenie samotna, w żadnej z kilkudziesięciu piosenek, które zabrzmiały tego wieczoru, nikt nie wspomagał jej instrumentalnie, ani wokalnie. To było wielkie wyzwanie, ale artystka sprostała mu w pełni. A to, że niektóre utwory, znane dotąd w zupełnie innych aranżacjach, zabrzmiały w nieco odmienny sposób, nie było chyba żadnym problemem. Wręcz przeciwnie – jak powiedziała sama artystka, stanowić mogły swoistą ciekawostkę, bo brzmiały niemal dokładnie tak, jak wtedy gdy powstawały, z dala od studia nagraniowego, w kameralnej, intymnej atmosferze pokoju, a może sypialni artystki.

Wprowadzenie widzów w tą właśnie, z reguły głęboko przecież przed publicznością ukrytą, atmosferę, była zresztą kolejną niespodzianką tego wieczoru. Artystka znana była dotąd raczej z typowo rockowych występów, podczas których bariera między widzami a muzykami na scenie, choć niewidoczna, jest jednak wyraźna i w zasadzie nieprzekraczalna. Tym razem stało się jednak zupełnie inaczej. Już między pierwszymi utworami, PJ zaczęła odzywać się do publiczności i z każdą przerwą robiła to coraz chętniej, a jej opowieści stawały się coraz dłuższe. Opowiadała o tym, jak powstawały jej kompozycje, bezlitośnie szydziła z Bono i U2, z zakamarków pamięci wyciągnęła niemal nieprawdopodobną historię o tym jak ze swym pierwszym zespołem, będąc wówczas zaledwie siedemnastolatką, grała trasę koncertową w… NRD i PRL, głodując przez wiele dni, bo nikt tu jeszcze wówczas nie wiedział, czym jest wegetarianizm. Kontakt z publicznością był tak bliski, jakby to nie był występ w jednej z największych sal koncertowych w Polsce, ale kameralne, prywatne spotkanie z artystką. Ona sama robiła wszystko, żeby publiczność mogła się właśnie tak poczuć. Gdy jeden z widzów głośno domagał się jednego z utworów, stwierdziła bezradnie, że strasznie dawno go nie grała i nie pamięta go zbyt dokładnie. Postanowiła jednak sprawdzić, czy uda jej się go odtworzyć na gorąco i zaprezentowała mocno niedopracowaną, ale przez to – iście uroczą – wersję, w której opuszczała pojedyncze słowa, a nawet całe linijki. Ale najbardziej szokujący był moment, w którym po jakimś dynamicznym utworze PJ stwierdziła, że strasznie się zmęczyła i musi chwilę odpocząć, po czym… schyliła głowę, udając, że się zdrzemnęła. Po kilku sekundach otrząsnęła się, oświadczyła, że wystarczy tego spania i jak gdyby nigdy nic zaczęła grać kolejny utwór. To było dziecinne, niemal infantylne i trochę głupiutkie, ale jednocześnie – na swój sposób urocze. Takich uroczych fragmentów było zresztą na tym koncercie o wiele więcej. Z obu stron zresztą. Artystka komplementowała polską publiczność, a ta odwdzięczała się jej nie tylko bijąc brawo, ale i na inne sposoby – najbardziej spektakularnym z nich zdecydowanie było rzucenie na scenę dwóch białych lilii.

To był zadziwiający koncert. Dużo więcej niż koncert. PJ Harvey po raz kolejny pokazała, że jest artystką niezwykłą i ma znakomity pomysł na siebie i prezentację swego najnowszego materiału.

Przemek Gulda (15 czerwca 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także