VHS or Beta / Tigercity
Chicago, Empty Bottle - 10 maja 2008
Będzie krótko, zwięźle i na temat.
Tigercity na żywo wymiatają! Kropka.
I choć nowojorski kwartet na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie mocno rockowej ekipy (aktualne owłosienie muzyków – poza wokalistą – wzbudziłoby zazdrość niejednej metalowej ekipy), to od pierwszej sekundy koncertu nie było wątpliwości, dlaczego to właśnie oni rozkręcają dzisiejszą imprezę. Nie pamiętam, od jakiego kawałka zaczęli, ale gdy tylko mój zestaw słuchawkowy uderzyła potężna ściana dźwięku, wybaczyłem im godzinne opóźnienie, a gdy tylko z głośników dobiegł mnie przeszywający falset Billa Gillima, zapomniałem o prawie godzinnym wyczekiwaniu przed klubem (było zimno, wiało jak diabli, ergo chicagowska komunikacja miejsca wybrała nieodpowiedni czas na punktualny serwis). Nie pamiętam dokładnie setlisty – zrzućmy to na karb wypitego w oczekiwaniu na występ grupy alkoholu – ale kawałki w stylu „Powerstripe” i „Other Girls” poszły na pierwszy ogień. W tym drugim wsparłem Billa wokalnie, imitując beegeesowską manierę jak tylko potrafię najlepiej, a niewielki tłum pod sceną idealnie trafiał z handclapami. Impreza rozkręcała się w najlepsze, a przecież „Other Girls” (ależ ten kawałek ma flow!) wybrzmiał jako trzeci utwór wieczoru. Chłopaki poprawili „Dark Water” (ooo-ooo!), uznając chyba, że za wcześnie jeszcze na wolne kawałki i trawestując Piotra Stelmacha, było pozamiatane. Po dwudziestu minutach tanecznego elektro-indie Tigercity miało nas w garści. I łaskawie pozwolili nam odetchnąć, serwując nieco spokojniejsze numery, jak „Let Her Go” (który rozrósł się długaśnie wzbogacony o prawie-solo gitary) i „Solitary Man”. Dorzućmy do tego zagrane na koniec „Are You Sensation” (epicki kawałek!) i EP-kę numer 2 usłyszeliśmy w całości. Niejako w międzyczasie wybrzmiały utwory z EP-ki numer 1 i wyglądało na to, że nowojorczycy zagrali wszystko, co mieli w zanadrzu. Wyrobili się w niecałe 50 minut, nie marnując ani sekundy na kokietowanie publiczności, czego nie mam im wcale za złe!
Podkreślę jeszcze niesamowity feeling gitarzysty Andrew Brady’ego („Dude, he is like Prince, but more kick-ass!” – wypalił w pewnym momencie koleś stojący obok mnie), nietypowe ustawienie high-hatów w perkusji Aynsleya Powella (na oko podwieszonych na wysokości 5 stóp) i uniwersalność basisty Joela Forda, który wspierał wokalnie krzątającego się po scenie w emocjonalnych torsjach Gillima, a w końcówce przerzucił się nawet na sampler.
Znaleziona gdzieś w sieci definicja stylu Tigercity składa się z litanii nazw, począwszy od Roxy Music, przez Talking Heads, a na wspomnianym wcześniej Prince’ie kończąc. Jasne, chłopaki inkorporują brzmienia wymienionych kapel, wzbogacając je o patenty ekip bardziej nam współczesnych (odsyłam do recenzji Kuby Ambrożewskiego – EP 1, EP 2), ale jeżeli spytacie mnie, co widziałem tego wieczora na maleńkiej scenie Empty Bottle, to odpowiem, że zespół o niesamowitym talencie u progu w pełni zasłużonego sukcesu. Dawajcie ziomy ten album, bo już się doczekać nie możemy!
Acha, headlinerem wieczoru było VHS Or Beta, o których występie mogę napisać tylko, że się odbył. Niby supportowali Duran Duran kilka lat temu, niby swój debiut zatytułowali sugestywnie „Le Funk”. Mieli światła, designerskie ciuszki i hardkor fanów wyśpiewujących wraz z wokalistą każdą linijkę tekstu. Mnie jednak nie kupili. Wszystkich fanów zespołu proszę o wybaczenie, but I just don’t dig it.