Foals / Team Robespierre / The Teeth
Bowery Ballroom, Nowy Jork - 12 lutego 2008
Punk z tanecznym zacięciem, w którym na równi z gitarami liczą się instrumenty klawiszowe, nadal ma się świetnie. Ten koncert był na to najlepszym dowodem.
Całkiem znienacka, gdy wydawało się, że zaraz nastąpi pełna wiosna, o Nowym Jorku nagle przypomniała sobie zima w dość radykalnej postaci i zasypała całe miasto śniegiem. Ale nawet zamieć i wbijająca się prosto w twarz przy każdym kroku mokra, padająca z nieba maź, nie odstraszyły tych wszystkich, którzy chcieli tego wieczora zobaczyć „następną dużą rzecz” z Wysp Brytyjskich, nieco spóźnioną, ale obiecującą angielską odpowiedź na dance punk. A że Nowy Jork jest wszak stolicą takiego grania, nic więc dziwnego, że piątce młodych Anglików udało się wyprzedać nie tylko koncert w dużym klubie Bowery Ballroom, ale także zorganizowany błyskawicznie, w obliczu tak wielkiego sukcesu, występ w brooklyńskim klubie Silent Barn, który odbył się następnego dnia.
Zanim muzycy Foals stanęli na scenie, publiczność miała okazję obejrzeć występy dwóch zespołów z drugiej strony Atlantyku. Najpierw zaprezentowała się filadelfijska formacja The Teeth, grająca garażowo-kabaretowy punk. Czterech młodych muzyków starało się wkładać w swój występ masę energii i entuzjazmu: jeden z gitarzystów tak się zapomniał w wymierzaniu kopniaków w powietrze, że...zgubił but i przez całą resztę koncertu skakał po scenie w białej skarpetce frotte. Jednak wszystkie te wysiłki niezbyt pomagały, a cała energia zdawała się iść w gwizdek - ta muzyka po prostu nie chciała się bronić. Była mało oryginalna, pozbawiona zupełnie chwytliwości i ciekawych melodii. Na dodatek było widać jak na dłoni, że mimo pozorów luzu i dobrej zabawy, wszyscy muzycy byli potwornie spięci, co tylko pogarszało całą sprawę. Niezbyt głośny aplauz publiczności między utworami zdawał się być tylko kurtuazją, wyglądało na to, że wszyscy czekają już raczej na występ lokalnego zespołu Team Robespierre.
Dla tej czwórki muzyków to był ważny moment: po kilku latach zdobywania zaufania lokalnej publiczności i wydawania kolejnych singli w minimalnych nakładach, właśnie ukazała się ich pierwsza płyta długogrająca, a oni zaczęli grać koncerty w salach większych niż garaż ich rodziców.
I jeśli wszystkie kolejne będą wyglądać jak ten, już niedługo o tym zespole może być naprawdę głośno. Zaraz po pierwszych sekundach okazało się bowiem, że jego członkowie to prawdziwi wariaci.
Ich występ trwał tylko niewiele ponad dwadzieścia minut, ale przy takiej intensywności po prostu nie mógł być dłuższy. Muzycy byli wszędzie: biegali po całej scenie i nieustannie zamieniali się miejscami, obijali się o siebie, wskakiwali sobie nawzajem na plecy. Nie wspominając o tym, że pół koncertu spędzili... poza sceną, wskakując między widzów, obejmując się z nimi i wspólnie śpiewając refreny prawie wszystkich, zawrotnie przebojowych, utworów. Publiczność pokochała ich za to wszystko natychmiast, zresztą było widać od razu, że kilka lat pracy u podstaw absolutnie nie poszło na marne: widzowie doskonale wiedzieli, jakiej zabawy można się spodziewać po koncercie zespołu i włączyła się do niej bardzo ochoczo. Z takim wsparciem gra się o wiele łatwiej i od razu było widać, że muzycy Team Robespierre grają jak niesieni jakimś niezwykłym transem. Takie koncerty aż chce się oglądać, a raczej: w pełni w nich uczestniczyć, bo w takich sytuacjach nie może być mowy o zwykłym, biernym oglądaniu.
Po kilku minutach na scenie byli już Anglicy. I zaczęła się krótkotrwała (cały występ wraz z jednoutworowym bisem ciągnął się zaledwie 40 minut), jednak bardzo intensywna kanonada niezwykłych, piekielnie intensywnych rytmów i dziwnych, ale pasjonujących zagrywek gitarowych. Muzycy Foals swoją oryginalność pokazali nawet nietypowym ustawieniem na scenie: wyglądało to prawie jak przy niedzielnym obiedzie, z perkusistą niczym głową rodziny na szczycie niewidzialnego stołu i dwiema parami pozostałych muzyków ustawionych przodem do siebie, ale bokiem do publiczności. Choć w gruncie rzeczy trudno tu mówić o „ustawieniu” skoro muzycy ani chwili nie stali spokojnie. Z drugiej strony, jak tu stać spokojnie, grając taką muzykę. To granie samo prosiło do tańca, nic więc dziwnego, że już po chwili muzycy i cała publiczność zaczęła się bujać, miotać, rzucać przy akompaniamencie nietypowych rytmów, generowanych przez Foals. I nawet jeśli w poszczególnych utworach ginęły gdzieś finezyjne studyjne niuanse – jak choćby cudowne klawiszowe solówki w absolutnie genialnym, zagranym prawie na sam koniec utworze „Hummer” – nikomu to nie przeszkadzało: ten wybuch energii i żywiołowości był doprawdy porywający. I nawet jeśli długogrająca płyta Foals, która ukazała się w marcu, nie będzie albumem roku, występy tego zespołu na żywo z całą pewnością będą jednym z najciekawszych wydarzeń najbliższego sezonu koncertowego.