Gogol Bordello / Skin Dread

Wytwórnia Filmów Fabularnych, Wrocław - 5 kwietnia 2008

Zdjęcie Gogol Bordello / Skin Dread - Wytwórnia Filmów Fabularnych, Wrocław

Cygan, Żyd, czarny i Rosjanin urządzili na swym jedynym polskim koncercie widowisko, którego ten szowinistyczny kraj w życiu nie widział. I pozostaje tylko żałować, że tacy ludzie na co dzień nie wpływają na kształt rodzimej kultury.

Na występ nowojorskiej grupy Gogol Bordello polska publiczność musiała czekać bardzo długo. Już od kilku lat zespół miał wystąpić na gdyńskim festiwalu Globaltika, ale każdego roku jakieś okoliczności powodowały, że nic z tego nie wychodziło. Wreszcie jednak się udało – nie w Gdyni, tylko we Wrocławiu, nie latem, ale w pierwszych dniach wiosny, nie na wolnym powietrzu, ale w hali – to wszystko nieistotne, najważniejsze, że Eugene Hütz i jego barwna, multietniczna ekipa wreszcie zawitała do Polski.

Muzycy przyjechali na zaproszenie organizatorów kolejnej edycji Przeglądu Piosenki Aktorskiej – imprezy, która już dawno przestała być nudnym festiwalem, podczas którego aktorzy w czarnych golfach śpiewają w sztucznie przerysowany sposób piosenki Okudżawy i Wysokiego. Obecność nowojorczyków na tym właśnie festiwalu można oczywiście uzasadniać tym, że Hütz ma za sobą kilka doświadczeń aktorskich (zagrał m.in. jedną z głównych ról w ekranizacji genialnej powieści Jonathana Safrana Foera „Wszystko jest iluminacją”), ale chyba nie ma takiej potrzeby – wystarczy powiedzieć, że goście z Nowego Jorku zgotowali festiwalowej publiczności niezwykłe widowisko.

Wrażenie zrobili już w chwili, gdy po marnym występie łączącej w swej twórczości nu-metal z hip hopem formacji Skin Dread, pojawili się na scenie, umieszczonej w miejscu symbolicznym dla polskiego kina – w hali Wytwórni Filmów Fabularnych, gdzie powstawały zdjęcia do wielu klasycznych rodzimych obrazów. Okazało się bowiem, że Gogol Bordello to jeden z najbardziej barwnych i multietnicznych ansambli, jakie można sobie tylko wyobrazić. Za perkusją siedział stuprocentowy, stereotypowy Amerykanin: biały, gładki i uśmiechnięty – dokładnie taki, jakiego życzyłaby sobie za zięcia każda przeciętna matka. Gitarę dzierżył lekko śniady muzyk, który mógłby być młodszym (i o połowę chudszym), węgierskim bratem Krzysztofa Vargi. Bas dzierżył czarnoskóry muzyk o miękkich ruchach oraz dziecięcej – choć brodatej – i wiecznie uśmiechniętej twarzy. Akordeonista z kolei wyglądał jakby właśnie skończył pracę na stoisku z artykułami zza wschodniej granicy na Jarmarku Europa: malowniczy czerwony dres, zawadiacki kaszkiet i twarz o typowych rosyjskich rysach nie pozostawiały wątpliwości, w jakiej części świata tkwią jego korzenie. Skrzypek – na oko około sześćdziesięcioletni, lecz nie ustępujący ani trochę energią i żywiołowością swoim ze trzy razy młodszym kolegom z zespołu – wyglądał jak stuprocentowy Cygan: z siwą kozią bródką, zabawną czapką, obwieszony na dodatek łańcuszkami, cekinami i kolorowymi chustkami. Gdyby każdemu przeciętnemu czytelnikowi wikipedii nie było wiadomo, że ojciec Hütza jest rzeźnikiem, można by odnieść wrażenie, że to właśnie on gra na skrzypcach w zespole syna. Od czasu do czasu na scenę wpadały dwie przeraźliwie chude dziewczęta o wyraźnie azjatyckich rysach, ubrane w stylu ukraińsko-cygańskim z elementami rodem z erotycznego kabaretu, które tańczyły zawzięcie do rytmu dynamicznych kompozycji, albo waliły w ogromny bęben. Królem na tym barwnym, multietnicznym dworze był oczywiście sam Hütz: idealne skrzyżowanie punkowca, Cygana i wariata. W obcisłych spodniach w obowiązkowe paski, z obnażonym wątłym torsem i sumiastymi wąsami był jednocześnie stuprocentowo siermiężny i demoniczny, dokładnie tak jak muzyka jego zespołu: z jednej strony na swój sposób niewymownie kiczowata, z drugiej – niepowtarzalna, porywająca i wyrafinowana.

Od strony muzycznej grupa wypadła tego wieczoru znakomicie: zaprezentowała przede wszystkim utwory z dwóch ostatnich albumów grupy: „Gypsy Punks: Underdog World Strike” i „Super Taranta!”, wybierając przede wszystkim te bardziej dynamiczne, a te łagodniejsze i bardziej delikatne przedstawiając w dużo ostrzejszej postaci. Publiczność wpadała w amok już od pierwszych taktów takich przebojów jak zagrany na sam początek „Ultimate”, „American Wedding” (przed którym Hütz, stwierdził: „my, ludzie z Europy Wschodniej, dobrze wiemy, jak nabijać się z głupoty Amerykanów”), „Harem In Toscany” czy „Think Locally Fuck Globally”. Wszyscy oszaleli przy wyrastającym niemal do rangi hymnu utworze „Start Wearing Purple” czy zagranej na początku długiego – trwającego niemal tyle samo ile główna część koncertu – bisu ballady „Alcohol”.

Ale przecież nie tylko o muzykę tu chodzi. Przecież ten multirasowy, multietniczny, multikulturowy koktajl muzyków i osobowości słynie z tego, że na koncertach wybucha z wielkim hukiem. I nie inaczej było tym razem. Dwugodzinny koncert był widowiskiem, od którego nie sposób było oderwać oczu. Na scenie cały czas działy się niezwykłe rzeczy. Począwszy od tego, że muzycy ani przez chwilę nie stali w miejscu: biegali po scenie, skakali, tańczyli, wykrzykiwali refreny i robili sobie nawzajem żarty. Ale to akurat raczej norma na występach amerykańskich grup, muzycy Gogol Bordello posuwali się o wiele dalej. Przodował w tym oczywiście sam Hütz, który właściwie w każdym utworze prezentował jakieś nowe szaleństwo: a to przebrał się w długą perukę i niebezpiecznie wysokie szpilki, śpiewając piosenkę o modelkach, a to walił zawzięcie perkusyjnymi pałeczkami w czerwone przeciwpożarowe wiadro, a to polewał swój obnażony tors winem i wypluwał je, robiąc nad głową malownicze chmury mikroskopijnych kropli. Wydawało się, że muzyk ma nieograniczone zasoby pomysłów, a co więcej – niespożyte siły. Kiedy na sam koniec koncertu zabrzmiał utwór „Undestructable”, w znakomitej, wydłużonej wersji, wydawał się znakomitym komentarzem do kondycji Hütza – po tak intensywnym występie powinien leżeć na wpół żywy pod tlenowym namiotem na zapleczu, a temu cygańskiemu diabłu, nieustannie rzucającemu publiczności zawadiackie spojrzenia spod burzy potarganych włosów, najwyraźniej wciąż było mało.

Wrocławski koncert był znakomitym dowodem na to, ile siły, energii i żywiołowości tkwi w tym zespole, a jednocześnie – jak wielką wartością jest multikulturowość. Bez niej ta muzyka nie byłaby tak barwna, bez niej ten koncert nie byłby tak niezwykły.

Szowinistyczne powiedzenie głosi, że Cygan dla towarzystwa dałby się powiesić. Dla towarzystwa, które tego wieczoru zawładnęło sercami zgromadzonej we wrocławskiej hali publiczności, można być rzeczywiście zdolnym do tego typu poświęceń.

Przemek Gulda (14 kwietnia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także