The Teenagers, Jeffrey Lewis And The Jitters, Schwervon, Bear Hands

Nowy Jork, Mercury Lounge - 30 stycznia 2008

Zdjęcie The Teenagers, Jeffrey Lewis And The Jitters, Schwervon, Bear Hands  - Nowy Jork, Mercury Lounge

To był zdumiewający, bardzo różnorodny i pełen niespodzianek wieczór. Wszystko zaczęło się od trudnej decyzji, którą musieli podjąć wszyscy wielbiciele alternatywnego grania: czy wybrać się na kolejny, trzeci już z rzędu koncert Vampire Weekend, czy raczej na pierwszy z kilku nowojorskich występów francuskiej rewelacji ostatnich tygodni – The Teenagers. W obu przypadkach potwierdza się nowa reguła, która można zauważyć na scenie indie: wielką furorę robią zespoły, które… nie mają jeszcze na koncie płyty. Tak właśnie było w przypadku Vampire Weekend i The Teenagers: debiutancki album tych pierwszych ukazał się w dniu nowojorskiego koncertu, płyta drugich dostępna była wówczas jeszcze tylko przez wirtualny sklep iTunes, a oficjalną premierę miała mieć prawie dwa miesiące później. Ale czy to komuś przeszkadzało? Za nic.

Ci, którzy zdecydowali się na spotkanie z Francuzami musieli wybrać się do niewielkiego klubu Mercury Lounge, gdzie tego wieczoru odbywały się właściwie dwa koncerty. Długie spotkanie z dobrą muzyką rozpoczął zespół Bear Hands. Nowojorczycy, którzy niedawno zadebiutowali ciekawą epką, zaprezentowali kilkanaście minut bezpretensjonalnego, pomysłowego post-punkowego grania, któremu brakowało może tylko trochę przebojowości, bo poza tym trudno się było do czegokolwiek przyczepić. Kiedy zeszli ze sceny, publiczność, która szczelnie wypełniła cały klub – wszystkie bilety były wyprzedane już wiele dni wcześniej – dopominała się tylko jednego: spotkania z trzema Paryżanami, którzy w ciągu kilku tygodni osiągnęli to, na co niektóre zespoły pracują latami: zdobyli globalną popularność.

Już na samym wstępie powitał ich gorący aplauz. I już na samym wstępie okazało się, że widzów czeka pierwsza niespodzianka – oprócz podstawowej trójki muzyków, na scenie pojawiły się jeszcze dwie panie: perkusistka o zaciętej minie i skromnie ukrywająca się za pozostałymi członkami grupy gitarzystka. I już od początku było wiadomo, że w takim składzie utwory zespołu musza zabrzmieć o wiele bardziej rockowo niż na płycie. I rzeczywiście. Po krótkim przywitaniu zabrzmiał pierwszy z nich – jeden z większych przebojów zespołu, „Starlett Johansson”, miłosna oda do znanej aktorki z pomysłowym, zabawnie igrającym z ikonami kultury masowej tekstem.

Potem posypały się kolejne piosenki: nie mogło zabraknąć oczywiście takich utworów jak „Homecoming”, „Love No”, „Fuck Nicole” czy zagranej na sam koniec, nabierającej niemal hymnowego charakteru piosenki „Streets Of Paris”. Zabrzmiały też oczywiście wszystkie te nasączone erotyczną obsesją, ale jednocześnie inteligentnie zabawne teksty, wykrzykiwane zgodnie przez całą publiczność. Grupa bez żadnego problemu radzi sobie z charakterystycznymi, ale jednocześnie – dość trudnymi do powtórzenia na koncercie – „gadanymi” partiami poszczególnych utworów. Ale zgodna współpraca trzech członków zespołu w kwestiach wokalnych spowodowała, że wszystko zabrzmiało prawie tak, jak na płycie. Pozostawało jeszcze jedno pytanie: kto wykona partię kobiecą piosenki od której zaczął się cały ten hype: „Homecoming”. Muzycy znów zaskoczyli wszystkich – zaprosili na scenę dwie przypadkowe dziewczęta z tłumu i poprosili, żeby zaśpiewały z nimi. Świeżo upieczone wokalistki zwrotkę położyły nieomal kompletnie, ale w refrenie radziły sobie znakomicie. Na dodatek wokalista tańczył z nimi na scenie w mocno erotyczny sposób, czym po raz kolejny wywołał ogromny aplauz publiczności.

Wszystko byłoby więc znakomicie, gdyby nie jeden drobiazg, którego nie udało się niestety do końca ukryć – muzycy byli maksymalnie spięci i stremowani. Sami zresztą przyznawali się do tego, gdy między utworami wielokrotnie zapewniali, że nie mogą do końca uwierzyć w to, że występują w Nowym Jorku. To był ich pierwszy z trzech koncertów w tym mieście, pozostawało więc mieć nadzieję, że na kolejnych uda im się przezwyciężyć nerwy. Tak czy owak – ten zespół ma tak znakomite piosenki, że nawet gdyby jego członkowie mieli je wykonywać siedząc na krzesłach, tyłem do publiczności i tak byłoby to porywające.

Kiedy goście zza Oceanu zakończyli swój krótki występ, obsługa klubu szybko opróżniła salę, by przygotować ją na drugą cześć wieczoru. Rozpoczął go występ rodzinnego duetu Schwervon. Jego muzyka, prosta, momentami wręcz mocno prymitywna, oscylowała to w stronę surowego punkrocka, to z kolei – melodii i brzmień charakterystycznych dla nowojorskiej sceny antyfolkowej. I to oczywiście nie był przypadek, jako że za chwilę na tej samej scenie pojawić się miała jedna z największych obecnie gwiazd tego środowiska: Jeffrey Lewis (na zdj.), ze swoim zespołem The Jitters. Artysta świętował właśnie premierę swej najnowszej płyty – albumu zawierającego zestaw coverów klasyków anarchopunka, angielskiej formacji Crass. I to właśnie te utwory zabrzmiały przede wszystkim tego wieczoru. Zabrzmiały, trzeba dodać, znakomicie: typowe dla antyfolkowych artystów akustyczne aranżacje, znakomicie pomyślane damsko-męskie harmonie wokalne i swoista energia, powodowały, że ten występ od samego początku był porywający. A im dalej, tym robiło się ciekawiej. Niezwykle ważnym i poruszającym momentem wieczoru był ten, gdy muzycy zaprosili na scenę Joy De Vivre – oryginalną członkinię grupy Crass, dziś polityczną aktywistkę, która przeczytała ze sceny zestaw mocno zaangażowanych, antywojennych wierszy. Publiczność słuchała w kompletnej ciszy i zamyśleniu, okazując wielki szacunek tej nieco zapomnianej dziś artystce.

Potem posypały się przeboje z poprzednich płyt Lewisa, znanego z autentyzmu, szczerości i śpiewania piosenek o swoim życiu i miejscu, w którym się ono toczy, czyli nowojorskiej dzielnicy Lower East Side. Zabrzmiały więc utwory o tym, jak się dorasta i porzuca dawne ideały, o tym, jakich dziwaków można spotkać na ulicach Manhattanu i w jakie tarapaty można popaść, zażywając narkotyki – wszystkie te opowieści bez wątpienia były historiami autobiograficznymi. Ale największe wrażenie zrobić mógł utwór wykonany prawie na sam koniec tego długiego, trwającego prawie półtorej godziny koncertu: krótka geneza światowego punkrocka, który zdaniem Lewisa narodził się oczywiście na Lower East Side. Ta rozbudowana, kilkunastominutowa oda do własnego miasta i jego muzycznej sceny, składała się z wierszowanych, wykonywanych a’capella fragmentów, opowiadających o kolejnych etapach rozwoju alternatywnego środowiska muzycznego w Nowym Jorku, przetykanych coverami fragmentów najważniejszych utworów, o których opowiadał Lewis. Usłyszeć więc można było jego wersję piosenek takich gwiazd jak np.: Velvet Undergorund, Patti Smith czy The Stooges.

The Teenagers i Jeffrey Lewis to wykonawcy, którzy zdają się być na dwóch biegunach muzycznego świata. A jednak łączy ich coś niezwykle istotnego: będąc – każdy na swój sposób - najdalej, jak tylko się da od tradycyjnie pojmowanego gwiazdorstwa, zdobyli status prawdziwych alternatywnych gwiazd. A ten koncert tylko potwierdził, że nie jest to żaden przypadek.

Przemek Gulda (24 marca 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także