Au Revoir Simone, April March, Bell

Nowy Jork, Bowery Ballroom - 18 stycznia 2008

Zdjęcie Au Revoir Simone, April March, Bell - Nowy Jork, Bowery Ballroom

Choć do marcowego Dnia Kobiet było jeszcze sporo czasu, ten koncert był prawdziwym muzycznym świętem tej płci: nie dość, że na scenie królowały formacje całkowicie dziewczęce, lub przynajmniej przez dziewczęta dowodzone, to na dodatek znaczna większość publiczności była tej samej płci. A jeśli płeć ma także muzyka, to ta, którą można było usłyszeć tego wieczoru w klubie Bowery Ballroom, była zdecydowanie kobieca i dziewczęca.

Gwiazdą wieczoru była lokalna formacja Au Revoir Simone, która w ostatnich miesiącach pnie się w zawrotnym tempie po szczeblach popularności. Tempie nie do końca chyba zrozumiałym dla najbardziej zainteresowanych, czyli artystek, tworzących tę grupę. Wielokrotnie podczas tego koncertu zwierzały się ze sceny publiczności, że nie do końca mogą uwierzyć w to, że występują w klubie, do którego same często przychodzą, żeby posłuchać swoich ulubionych zespołów. Ale jednocześnie swoim porywającym występem udowodniły, że tak duża uwaga i popularność zdecydowanie im się należy. Choćby dlatego, że choć spokojną, niemal senną momentami muzyką, którą proponują artystki z Au Revoir Simone, z pozoru trudno kogokolwiek do czegoś porwać, a jednak się to udało. Publiczność – zauroczona, niemal zaczarowana – przyjmowała każdy kolejny utwór rosnącym entuzjazmem. Nawet mimo tego, że zaczęło się od jednej z najbardziej smutnych, a zarazem – niezwykle przewrotnych – piosenek ostatnich miesięcy, czyli „Sad Song”. A potem sączyły się ze sceny kolejne, oniryczne kompozycje z najnowszej płyty zespołu, ubiegłorocznego albumu „The Bird Of Music”. Mniej więcej w środku koncertu dziewczęta zapowiedziały, że teraz nastąpi najbardziej taneczny fragment występu. Oczywiście okazało się to tylko mocno autoironicznym żartem – owszem, dwie następne kompozycje były nieco bardziej dynamiczne, miały nawet dość wyrazisty rytm, generowany przez automat perkusyjny, ale oczywiście mieściły się w sennej i delikatnej stylistyce charakterystycznej dla twórczości tego zespołu. Na koniec krótkiego, dwu-utworowego bisu nie mogła oczywiście zabrzmieć inna kompozycja, jak otwierająca ostatnią płytę piosenka „The Lucky One”. I kiedy wydawało się, że do końca tego koncertu nie zdarzy się już nic niezwykłego, panie z Au Revoir Simone mocno zaskoczyły całą publiczność: do śpiewania radosnego, przesyconego niemal hipisowskim, naiwnym entuzjazmem refrenu zaprosiły bowiem muzyków wszystkich pozostałych występujących tego wieczoru zespołów i liczne grono przyjaciół. Kiedy ten spontanicznie powstały, blisko czterdziestoosobowy chór śpiewał o radosnym słońcu, można było odnieść wrażenie, jakby na scenie stanął co najmniej zespół The Polyphonic Spree.

Najważniejsze było jednak coś innego – poczucie wspólnoty i dziecięcej radości z grania, najbardziej widoczne podczas bisu, ale przewijające się w zasadzie przez cały występ trzech mieszanek Brooklynu. Nieustannie uśmiechały się do siebie, błyskawicznie nawiązały kontakt z publicznością. I patrząc tak na nie – trzy artystki, sprawiające wrażenie małych dziewczynek, w trochę za dużych wełnianych swetrach i grubych, kolorowych rajstopach, które dobrały się do instrumentów pozostawionych nieopatrznie rodziców pokoju przez rodziców – można było bez trudu uwierzyć w te wszystkie powtarzane w wywiadach opowieści o szydełkowaniu w przerwach między koncertami, czy wspólnym pieczeniu ciast na próbach. Od razu było widać, że Au Revoir Simone to coś więcej niż tylko zwykły zespół muzyczny.

Na drugą gwiazdę wieczoru wyrosła dość niespodziewanie Olga Bell, występująca ze swoim zespołem pod szyldem, który stanowiło jej nazwisko. To mieszkanka Nowego Jorku z rosyjskimi korzeniami, która sama pisze swoje piosenki i wykonuje je przede wszystkim z akompaniamentem pianina. Brzmi znajomo? Tak, ten opis z powodzeniem mógłby dotyczyć Reginy Spektor. I rzeczywiście obie artystki zdaje się łączyć bardzo wyraźna nić artystycznego porozumienia – Bell ma nie tylko podobny akcent, ale także – bardzo zbliżoną do Spektor barwę głosu. Jej kompozycje nieco się jednak różnią – zwłaszcza, gdy artystka wykonuje je z pełnym zespołem. Nabierają wówczas dużo bardziej rockowego, czy może lepiej – indie rockowego charakteru. O tej wokalistce ostatnio jest coraz głośniej, na razie przede wszystkim za sprawą brawurowego coveru dwóch połączonych piosenek Thoma Yorke’a, który zresztą zabrzmiał i na tym koncercie. Ale zdecydowanie warto zwrócić uwagę także na autorski materiał tej oryginalnej artystki i cierpliwie czekać na ukazanie się jej debiutanckiej płyty.

Zaskakująco słabo wypadł w tym kontekście występ April March, kalifornijskiej singer/songwriterki, śpiewającej głównie po francusku i nawiązującej ochoczo do francuskiego popu z lat 60-tych. Tym razem wystąpiła w bardzo rockowym składzie, co spowodowało, że jej piosenki straciły cały swój urok. I wcale nie chodzi o to, że muzycy sobie nie radzili – wręcz przeciwnie kilka razy osiągnęli niemal doskonałość w swoim na poły improwizowanym, na poły wyraźnie inspirowanym klasyką nowej fali graniu. Po prostu takie aranżacje zupełnie nie pasowały do piosenek April March. Nawet jej największy przebój, wylansowana ostatnio na nowo za sprawą umieszczenia na soundtracku do najnowszego filmu Quentina Tarantino, piosenka „Chick Habit” zabrzmiała coś jakby fałszywie. Trochę szkoda, ale nawet ten mały zgrzyt nie zdołał zatrzeć bardzo miłego, dziewczęco ciepłego wrażenia, które niósł w sobie ten koncert.

Przemek Gulda (17 lutego 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także