Sholi / Editors, Hot Hot Heat, Louis XIV
Mercury Lounge / Terminal 5, Nowy Jork - 17 stycznia 2008
Na rozgrzewkę przed jednym z najciekawszych koncertowych wydarzeń tej zimy w Nowym Jorku – kolejnej wizyty Brytyjczyków z Editors w tym mieście – warto było się tego bardzo nieprzyjemnie deszczowego wieczoru wybrać do niewielkiego klubu Mercury Lounge, gdzie tak zwany „wczesny koncert”, a więc występ rozpoczynający się już późnym popołudniem, grała kalifornijska grupa Sholi. To zespół, który jest dopiero na początku swej muzycznej drogi – jak na razie formacja opublikowała zaledwie pięć utworów: trzy na debiutanckiej epce i po jednym (w tym jeden mocno zaskakujący cover utworu wykonywanego wcześniej przez gwiazdę irańskiego popu z lat siedemdziesiątych, Googoosh) na dwóch winylowych split singlach. Ale grupa już zdążyła zwrócić na siebie uwagę swą oryginalną muzyką, w której pomysłowo łączą się elementy stylistyki indie, czy wręcz emo, rocka progresywnego, a nawet jazzu. Pozytywne recenzje i bardzo powoli rodzący się hype wokół tego zespołu mogą spowodować, że już niedługo – gdy tylko ukaże się przygotowywany właśnie przez muzyków pełnowymiarowy debiut – o Sholi może być głośno. Ten koncert był znakomitym dowodem, że rzeczywiście warto przyjrzeć się uważniej poczynaniom czwórki młodych muzyków z San Francisco. Na koncercie ich muzyka zabrzmiała bowiem jeszcze lepiej niż z płyt. Dodanie koncertowej energii, fragmentów wyraźnie improwizowanych i drobnej dozy szaleństwa nadało tej, i tak już bardzo kolorowej, muzyce jeszcze więcej barw. W tym graniu ogromną rolę odgrywa rytm, nic więc dziwnego, że to na perkusiście skupiała się najczęściej uwaga publiczności. Drobny chłopak siedzący za najmniejszym chyba zestawem perkusyjnym świata (tzw. centrala była wielkości… werbla) dwoił się i troił, ale efekt jego wysiłków był niemal powalający. Płynne przechodzenie od iście punkowego, prostego i energicznego walenia w bębny do wyrafinowanych, niemal free jazzowych fragmentów mogło naprawdę budzić podziw.
Równie pozytywnie zaskoczył publiczność tego wieczoru zupełnie inny perkusista – Ed Lay z grupy Editors, która po kilku miesiącach od ostatniej, letniej trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych, wypełnionych intensywnymi występami w Europie, w tym także w Polsce, powróciła do Nowego Jorku ku uciesze miejscowych fanów alternatywnego, gitarowego grania. W porównaniu z listopadowym występem w Warszawie, nowojorski koncert był bardzo inny – przede wszystkim: niemal o połowę krótszy: wraz z bisami trwał niewiele ponad godzinę. Ale dzięki temu chyba bardziej intensywny, a przez to ciekawszy. Muzycy zdołali upchnąć w programie wszystkie najważniejsze piosenki z obu płyt, nie zabrakło więc genialnego „Escape The Nest”, dynamicznych przebojów z debiutanckiej płyty: „Munich” i „Bullets” czy zagranego tradycyjnie na sam koniec „Fingers In The Factories”. Nie było czasu ani miejsca na te bardziej wyciszone, spokojniejsze utwory grupy. A być może po prostu muzycy nie mieli tego wieczoru ochoty ich grać – widać było na pierwszy rzut oka, że rozpiera ich energia. Lay był prowodyrem tego szaleństwa i odważnego wychodzenia poza znane z płyt motywy. Grał jak opętany, wyśrubowując tempo poszczególnych utworów, wciskając w każdym możliwym miejscu jakieś dodatkowe uderzenia i rytmy, niemal wyskakując zza swojego zestawu na środek sceny. Koledzy dali mu szansę na własne pięć minut – w wydłużonej wersji utwory „Munich” znalazło się miejsce na porywającą perkusyjną solówkę, nie mającą nic wspólnego z popisami umiejętności technicznych i będącą raczej upustem niespożytej energii tego muzyka. Nie zabrakło oczywiście innych elementów, bez których nie może się obyć koncert Editors, a przede wszystkim – niezwykłego, neurotycznego tańca wokalisty i gitarzysty Toma Smitha czy niezdarnej nieśmiałości basisty Russella Leetcha, zachęcającego publiczność do klaskania w rytm niektórych piosenek. I choć wydawałoby się, że oglądając trzeci w ciągu kilku miesięcy koncert Editors, nie sposób przeżyć czegoś nowego i ekscytującego, okazało się, że ten zespół zawsze potrafi porwać i wywołać ciarki na plecach.
Przed Brytyjczykami na scenie pojawili się jeszcze dwaj przedstawiciele Ameryki Północnej: nowojorska formacja Louis XIV i Kanadyjczycy z Hot Hot Heat. Ci pierwsi swoim krótkim, ale energetycznym występem udowodnili, że niesłusznie wciąż są mocno niedocenieni i nie doczekali się należnej im sławy. Ich pozornie dość staroświecka muzyka o wyraźnie garażowym posmaku nabiera na żywo ogromnej energii i mocy. Hot Hot Heat tym koncertem nieco zatarł coraz gorszą opinię, którą powodują kolejne, za każdym razem słabsze, płyty. Ich najnowszy album nie dorasta do pięt osiągnięciom sprzed kilku lat, ale na żywo zespół pozostaje prawdziwym wulkanem energii.