Róisín Murphy

Warszawa, Stodoła - 26 stycznia 2008

Zdjęcie Róisín Murphy - Warszawa, Stodoła

Dlaczego cała Warszawa bawiła się na Róisín Murphy? Na koncert Irlandki przyszło z grubsza sto tysięcy osób, a może więcej? Może miliard? Zaowocowało to kolejkami do wszystkiego: szatni, toalet, punktów sprzedaży piwa. A wiadomo: jak kolejki, to ludzie, a jak tego typu ludzie, to ogólne nabzdyczenie, frustracja i tląca się gdzieś agresja. Tak, to nie był dobry pomysł, by Róisín umieścić właśnie w Stodole. Jak tańczyć w puszce pełnej sardynek? W mojej sytuacji, czyli gościa z gorączką, chorobą, bólem głowy i ogólnym zniechęceniem dokładniejsze notowanie impresji nie wchodziło w grę. Chciałem być już na koncercie Elveruma w gronie kilkunastu znajomych z mojego grona, a tu leciało jakieś „Cry Baby Cry”, „You Know Me Better”, „Footprints” czy „Sow Into You”, które zrobiło na mnie największe wrażenie. Niedługo potem musiałem już iść. Podobno w Krakowie było sympatycznie i przytulnie – zapewne sprzedano tam dziesięć razy mniej wejściówek. Dobra, dosyć marudzenia. Cudownym zbiegiem okoliczności była ze mną Marta, brawa dla niej, Marta nawijaj:

Tego wieczoru Screenagers zdecydowanie nie miał szczęścia do wysłanników. Mnie również zżerało poważne zaziębienie, co przyczyniło się do podjęcia decyzji o staniu hen daleko od sceny, której później oczywiście żałowałam. Ogarnięcie wszystkiego, co działo się na estradzie, wymagało nieprzeciętnie wyostrzonej percepcji. Róisín biegała, tańczyła, miotała się, zmieniała kostiumy po każdym numerze (a do tej pory wydawało mi się, że to Mick Jagger często przebiera się na koncertach), wchodziła w ciekawy dialog sytuacyjny ze swoim dwuosobowym damskim chórkiem, uwodziła gitarzystę… a zresztą, łatwiej byłoby powiedzieć, czego Róisín nie robiła w Warszawie – otóż ku wielkiemu rozczarowaniu widowni nie rzuciła się w tłum fanów, jak to miało miejsce na koncercie w Krakowie. Zdarza się.

Cała oprawa koncertu sprawiała niesamowite wrażenie. Daleko jej było, rzecz jasna, do bombastyczności koncertów Muse, lecz zmyślna gra świateł budowała odpowiednią atmosferę. Wszystko zdawało się być wyważone, przemyślane, na swoim miejscu, jak kapitalna eksplozja kolorów na „Movie Star”, gdy reflektory rozbłysły tęczą intensywnych, nieco plastikowych barw, współgrając z syntetycznością tego tanecznego kawałka lub imponujące wizualizacje podczas „Forever More”, kiedy na telebimie przewijały się obrazy wyciągnięte z pop-artowej estetyki komiksów w stylu Roya Lichtensteina, a w dialogowych dymkach pojawiał się tekst utworu. Oklaski dla reżysera widowiska.

Róisín Murphy, zgodnie z przewidywaniami, postawiła przede wszystkim na promocję swojej ostatniej płyty „Overpowered”. Można się zżymać na znikomą reprezentację „Ruby Blue”, zwłaszcza gdy ma się jeszcze świeżo w pamięci bisowe wykonanie „Ramalama (Bang Bang)”, które pokazało, jak wiele na żywo można wycisnąć z tego wielopłaszczyznowego albumu. Na otarcie łez nasza ulubiona Irlandka wyciągnęła wspomniane wyżej „Forever More” z repertuaru Moloko oraz nagrane kilka lat temu wraz z Handsome Boy Modeling School rewelacyjne „The Truth”, w którym partie wokalne MC J-Live’a Roisin wyrapowała samodzielnie (choć jej flow należy raczej rozpatrywać w kategoriach zabawnej ciekawostki). Kuba Jonczyk, współprowadzący audycję Maxisingiel, narzekał nieco na rozimprowizowane wersje numerów. Jak mówi, spodziewał się kilkuminutowych parkietowych wymiataczy, które nie dają chwili wytchnienia, a otrzymał rozciągnięte na płaszczyznę kilkunastu minut pomniki. Być może ta autocelebracja utworów chwilami bywała przesadzona, lecz w przypadku „Let Me Know”, w moim odczuciu kulminacyjnego punktu wieczoru, ta praktyka nabrała szczególnego wymiaru – rozbudowany wstęp tak długo intensyfikował emocje, by ostatecznie wprowadzić tłum w stan niewypowiedzianej ekstazy.

Róisín Murphy to sceniczna wariatka, taka laska „bez obciachu” – wiecie, potrafi zrobić tysiąc rzeczy, za które wy spalilibyście się ze wstydu, a w jej wykonaniu one są po prostu super. Może udawać robota albo zainscenizować typowo przerysowaną babską kłótnię z całym tym ciągnięciem się za włosy, tarzaniem po ziemi i wbijaniem pazurów, a i tak zachowa przy tym klasę i elegancję. A poza tym ona jest naprawdę jedną z najlepszych wokalistek XXI wieku, co po raz kolejny udowodniła podczas tego wietrznego warszawskiego wieczoru.

Marta Słomka, Jakub Radkowski (1 lutego 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także