Stellastarr*, Ra Ra Riot, Seems So Bright
Nowy Jork, Highline Ballroom - 23 sierpnia 2007
Ten koncert przygotowywany był przez organizację KOR Project – powstałą ledwie kilka miesięcy wcześniej inicjatywę, która za swój główny cel przyjęła sobie promocję młodych nowojorskich artystów – zarówno tych, którzy zajmują się sztukami plastycznymi, jak i muzyką. Wynikiem jej działań są organizowane od czasu do czasu imprezy, podczas których na scenie występują młode i nieco bardziej już doświadczone nowojorskie zespoły, a publiczność ma przy okazji okazję oglądać prace nieznanych jeszcze twórców z tego miasta. Nie inaczej było tego wieczoru – w korytarzach Highline Ballroom, sporego klubu położonego w dzielnicy o uroczej nazwie Meatpacking District, urządzana została prowizoryczna galeria, wypełniona obrazami – tradycyjnymi w formie i mocno agresywnymi w treści, na scenie natomiast zaprezentowały się trzy nowojorskie zespoły.
Jako pierwsi na scenie pojawili się muzycy z debiutującej dopiero w zasadzie formacji Seems So Bright. Choć ich występ trwał dość krótko – muzycy zaprezentowali tylko kilka piosenek – mógł jednak zrobić duże wrażenie. Stało się tak przede wszystkim za sprawą ogromnej energii, którą zaprezentowali muzycy – nieodłącznie zresztą związanej z mocnym, rockowym graniem, które mają w repertuarze. Za sprawą głosu wokalisty i dość ostrego brzmienia gitar, natychmiast nasuwało się skojarzenie z zespołem Muse, co jednak absolutnie nie oznacza, że w muzyce Seems So Bright zabrakło oryginalności. To zespół, na który zdecydowanie warto zwrócić uwagę.
Kilka minut później na scenie pojawiło się sześcioro muzyków z formacji Ra Ra Riot – to lato należało do nich: grali koncert za koncertem, a na każdym kolejnym wypadali coraz lepiej, pokazując, że ich niezwykle oryginalny pomysł na granie sprawdza się znakomicie. Obok gitar, perkusji i instrumentów klawiszowych niezwykle ważną rolę w piosenkach zespołu odgrywają wiolonczela i skrzypce, a podczas koncertów dwie grające na nich dziewczęta przyciągają najwięcej uwagi publiczności. Mimo, że ani z jednym, ani z drugim w ręku trudno wykonywać zbyt dynamiczne ruchy, a jednak obie panie aż roznosi energia. Grupa ma także wielki atut w postaci znakomitego repertuaru – co najmniej kilka utworów zespołu to murowane przeboje, w których artyści z wielką swadą i pomysłowością żonglują nastrojami, tempem i znakomitymi melodiami. Zagrane na sam koniec utwory „Ghost Under Rocks” i „Dying Is Fine”, znacznie różniące się od siebie pod względem atmosfery i klimatu, pasowały do siebie znakomicie i porwały prawie całą publiczność do szalonego tańca. To był znakomity występ i trzeba byłoby naprawdę dużo wysiłku, żeby przeskoczyć poziom, który zaprezentowali tego wieczoru młodzi muzycy.
Czwórka artystów wchodzących w skład zespołu Stellastarr* - trochę jakby zapomnianej gwiazdy nowojorskiego rocka alternatywnego sprzed kilku lat – przyjęła niestety fatalną strategię dotyczącą tego występu. Można się zresztą było spodziewać takiego obrotu sprawy – skoro zespół od dwóch lat nie wydał nowej płyty, jasne było, że muzycy będą chcieli zaprezentować jakieś nowe utwory. Ale niestety – zdecydowanie przesadzili z ich ilością. Postanowili zaprezentować bowiem bodaj cały materiał na nowy, nie wydany jeszcze krążek – około dziesięciu utworów, których nikt spośród widzów tego koncertu nie miał okazji posłuchać nigdy wcześniej. Po blisko czterdziestu minutach tego występu wniosek był prosty: nowa płyta zapowiada się dobrze, choć chyba nieco słabiej od dwóch poprzednich albumów grupy. Utwory nadal zbudowane są wokół chwytliwych melodii i opatrzone nieco mrocznym brzmieniem – silnej inspiracji wczesną twórczością The Cure muzycy grupy Stallastarr* wyprzeć się nie zdołają, ale nie muszą, bo udało im się już dość dawno wypracować własny, rozpoznawalny od pierwszych sekund każdego utworu, charakter.
Prawdziwe szaleństwo zaczynało się jednak dopiero wtedy, gdy zespół sięgał po swoje starsze, znane z płyt utwory. Zarówno muzycy zdawali się być znacznie mniej spięci podczas ich grania, jak i publiczność bardziej ochoczo ruszała do zabawy przy znanych rytmach. Co prawda zabrzmiały największe przeboje zespołu, m.in.: „On My Own” i „My Coco”, ale starych piosenek było w repertuarze tego koncertu dokładnie tyle, że można było je policzyć – dosłownie – na palcach jednej ręki. Sami muzycy zdawali sobie sprawę z tego, że takie doświadczenie jest nieco ciężkie dla publiczności, więc bodaj trzykrotnie… przepraszali za to, że grają tylko nowe utwory. Publiczność mimo wszystko nie dała zespołowi odczuć, że coś jest nie tak i sowicie nagradzała brawami każdą kolejną muzyczną nowość. Przed ostatnim utworem – największym chyba dotychczasowym przebojem zespołu, piosenką „Jenny”, wokalista zapowiedział, że żadnego bisu nie będzie. Za to muzycy poszli na całość, kończąc ten niemal godzinny występ na kolanach, w skowycie rozkręconych do oporu gitar. Dobre i to.