Pela, Elk City, The Jealous Girlfriends, Balthrop, Alabama
Nowy Jork, Bowery Ballroom - 25 sierpnia 2007
Ten koncert rozpoczął się od występu zgoła zaskakującego. Przez kilkanaście minut na scenie rozgrywały się sceny wzięte niemal wprost z musicalowej wersji „Domku na prerii” albo jakiegoś familijnego westernu. Muzycy zespołu Balthrop, Alabama ustawili tuż przed oczami nieco zdziwionej publiczności konika-zabawkę oraz tabliczkę, jako żywo przypominającą zakurzony drogowskaz umieszczony przy wjeździe do jakiegoś prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka, zagubionego gdzieś między polami kukurydzy, a niekończącą się prerią – choćby właśnie Balthrop w stanie Arizona. Na dodatek wszyscy członkowie tego wieloosobowego zespołu ubrani byli jakby żywcem przeniesiono ich z czasów podboju Dzikiego Zachodu. I taką też grali muzykę – proste, ale bardzo dynamiczne, niemal skoczne country z dixilandowymi elementami – zapewnionymi przede wszystkim przez sporą sekcję dętą. Wydawać by się mogło, że taka muzyka nie może się spodobać indie-rockowej publiczności. Ale było wręcz przeciwnie – porwani żywiołowością i entuzjazmem muzyków widzowie, przyjęli ten krótki występ bardzo ciepło.
Nie inaczej było w przypadku kolejnego zespołu, który tego wieczoru pojawił się na scenie – The Jealous Girlfriends. Choć muzycy tej grupy nadal nie mogą odnaleźć swojego stylu i miotają się od naprawdę obiecujących indie-rockowych kompozycji do rockowych utworów z przaśnymi rytmami i kiczowatymi pomysłami aranżacyjnymi, na żywo wypadli tego wieczoru bardzo przyzwoicie. Wyraźnie widać, że nabierają coraz większej scenicznej ogłady, co z pewnością pomaga im grać lepsze koncerty.
Bardzo pozytywnym zaskoczeniem był występ kolejnej grupy tego wieczoru: damsko-męskiej formacji Elk City. Zespół ten zwrócił na siebie uwagę już wcześniej, kilkoma bardzo obiecującymi wydawnictwami, jego sceniczny występ mógł być więc niezwykle atrakcyjny. I rzeczywiście – już od pierwszych taktów było wiadomo, że muzyczna propozycja grupy może wciągać i robić spore wrażenie. Bezbłędnie pracująca sekcja rytmiczna tworzyła mocny podkład pod wpadające w ucho, pełne melancholii, powagi, a nawet odrobiny mroku melodie, wygrywane przez gitarzystę i klawiszowca grupy. Niebagatelną rolę w tworzeniu pozytywnego wizerunku tej grupy miała też nie pozbawiona sporej charyzmy i wdzięku wokalistka – wysoka, czarnowłosa Renee LoBue, ubrana w długą, wzorzystą sukienkę, wiedziała jak przyciągnąć uwagę publiczności. Niby nie robiła nic wielkiego: tańczyła subtelnie z tamburynem w ręku, rzucała na boki zalotne spojrzenia – ale to starczyło, żeby publiczność nie mogła oderwać od niej wzroku. Nie ma co tu kryć – ta formacja to rzeczywiście jedna z większych nadziei nowojorskiego rocka i potencjalnie: kolejny bardzo ciekawy zespół z tego miasta.
Na koniec na scenie pojawiła się grupa Pela, która wciąż jeszcze prawie zupełnie nieznana w Europie, w rodzimym Nowym Jorku dorobiła się już statusu zespołu iście kultowego. Już sam fakt grania koncertu w prestiżowej sali Bowery Ballroom w charakterze gwiazdy świadczył o tym najlepiej. Na dodatek publiczność wpadła w prawdziwy amok, gdy tylko członkowie zespołu pojawili się na scenie: wszyscy tańczyli i śpiewali wraz z wokalistą słowa kolejnych piosenek.
Zespół wypadł znakomicie – ale nie trudno o to, jeśli ma się w repertuarze takie hymny jak „Drop Me Off” czy „Tenement Teeth”. Pierwszą część koncertu wypełniły znane z płyty utwory, a każdy kolejny przyjmowany był rosnącym aplauzem publiczności. W połowie występu muzycy zespołu dyskretnie ukryli się w kuluarach, na scenie został tylko wokalista i gitarzysta zespołu, Billy McCarthy, który zaprezentował kilka swoich akustycznych, spokojnych ballad. Potem przyszedł czas na nowe utwory – Pela zaprezentowała ich wyjątkowo dużo, co świadczy o tym, że prace nad kolejną płytą muszą być bardzo zaawansowane. Po ponad godzinnym występie przyszedł czas na składający sę z czterech utworów bis, który rozpoczęła dynamiczna przeróbka utworu „The Holiday Song” The Pixies. Publiczność nie chciała wypuścić zespołu ze sceny, ale do zakończenia tego występu zmusiły wreszcie muzyków warunki techniczne – pękające struny i rozstrajające się instrumenty. Dość powiedzieć, że ostatni utwór wokalista wykonywał siedząc na krześle, bo jedyna gitara, na której wciąż jeszcze mógł grać miała urwany pas i nie było jak zawiesić jej na ramieniu. Muzycy wielokrotnie podczas tego występu dziękowali publiczności za wsparcie podczas swej pięcioletniej już działalności, wygłaszali też peany na cześć swego rodzinnego Brooklynu. Choć mogło to zabrzmieć trochę pretensjonalnie, jednak w przypadku tego zespołu takie deklaracje brzmią wyjątkowo szczerze i autentycznie.