TV On The Radio / Mixel Pixel

Nowy Jork, McCarren Pool / Soundfix Lounge - 29 lipca 2007

Zdjęcie TV On The Radio / Mixel Pixel - Nowy Jork, McCarren Pool / Soundfix Lounge

Szaleństwo wokół tego koncertu trwało już na kilka tygodni od dnia, na który został zaplanowany. W powszechnym przekonaniu młodzieży słuchającej w Nowym Jorku niezależnego rocka, miała to być największa ozdoba tegorocznego cyklu Pool Parties na nieczynnym basenie w McCarren Parku na Williamsburgu. TV On The Radio, zespół wywodzący się z Brooklynu, jest tu kapelą w pełnym tego słowa znaczeniu kultową, wszyscy obawiali się więc, że wypełniony co tydzień po brzegi basen, tym razem po prostu pęknie w szwach od nadmiaru chętnych, żeby zobaczyć darmowy występ tej formacji. Portale internetowe, współpracujące z organizatorami imprezy, oferowały możliwość wpisywania się na listy, gwarantujące możliwość wejścia na teren, gdzie odbywać miał się koncert, planowano uruchomienie specjalnych, dodatkowych bramek, przez które tłum fanów mógłby się w miarę szybko dostać do środka. Wszyscy namawiali, żeby pojawić się jak najszybciej i nastawić się na długie czekanie w kolejce. Jednym słowem – pełna mobilizacja.

Niestety już rano było wiadomo, że wszystkie te pomysły są nic nie warte, a impreza, zapowiadająca się na zatłoczoną do granic rozsądku, okaże się jedynie nieco bolesną przyjemnością dla najbardziej zagorzałych fanów zespołu. Bo od samego świtu lało. Pioruny waliły, jakby kilka ulic dalej odbywała się apokalipsa na małą skalę, a z nieba lały się niekończące się strugi wody. Mijały godziny i zupełnie nic się nie zmieniało. Deszcz nie ustawał. Początek imprezy zaplanowany był na godzinę 14, ale o tej porze pod bramą basenu w parku McCarren nie było prawie nikogo, oprócz pracowników ochrony, rozpaczliwie szukających jakiegokolwiek zabezpieczenia przez ulewą.

Muzycy z TV On The Radio stanęli na scenie o godzinie 18. Do tego czasu na szczęście deszcz trochę ustał, a gdy po blisko półtorej godziny grania kończyli swój koncert, przestało padać prawie w ogóle. Mimo to na basenie zgromadziła się doprawdy garstka osób – o ile takim określeniem można się posłużyć w odniesieniu do jakichś 2 tysięcy ludzi. Ale w porównaniu z zapowiadanymi kilkoma tysiącami, to naprawdę niewiele.

Wokalista zespołu zaczął od nieco pocieszającej, a zarazem filozoficznej refleksji – stwierdził, że nie ma co bać się deszczu, skoro i tak nasze ciała składają się w dużej części z wody. Ale potem lania wody już raczej nie było. Zespół zaczął swój długi i niezwykle intensywny występ, podczas którego zaprezentował podaną w idealnych proporcjach mieszankę utworów z wszystkich swoich płyt i kilku nowych kompozycji. I, podobnie jak w wersjach studyjnych, idealnie łączył w swoim żywym graniu elementy mrocznego indie rocka, nieco pretensjonalnej duchowości, etniczne rytmy i niezwykle gęste brzmienie. Muzyka grupy jest tak nietypowa, jak jej etniczny skład – trudno znaleźć na niezależnym rynku inny zespół, którego większość członków nie byłaby biała.

Znakomicie wypadły na żywo zwłaszcza te bardziej dynamiczne kompozycje grupy, z przebojowym „Wolf Like Me” na czele. W wolniejszych, spokojniejszych fragmentach górę nad dynamiką brały nieco psychodeliczne brzmienia. Ale publiczności zupełnie to nie przeszkadzało. Początkowo muzycy byli dość statyczni i spokojni, z czasem jednak coraz wyraźniej dawali się ponosić generowanej przez siebie muzyce. I tak niezwykle gęste i bogate brzmienie, urozmaicali jeszcze goście, którzy nieustannie pojawiali się na scenie, wykonując dodatkowe partie wokalne albo instrumentalne. Mimo wszystko jednak, ten występ trudno raczej określić jako porywający – bliżej mu było raczej do hałaśliwej medytacji niż do dzikiej ekspresji emocji.

Nie zabrakło jednak co najmniej jednego momentu, w którym ten koncert stał się czymś dużo więcej niż tylko odegraniem kilkunastu utworów. Kiedy po godzinie muzycy zeszli ze sceny, publiczność głośno i stanowczo domagała się bisu. Muzycy weszli więc na scenę, ale nawet nie próbowali dotykać swoich instrumentów. Wzięli za to do ręki różne urządzenia, generujące rytm: tamburyna, grzechotki, małe bębenki. I zagrali dwa ze swoich utworów w wersjach opartych tylko i wyłącznie na gęstym, trybalistycznym rytmie. W przestającym właśnie padać deszczu, w zapadającym powoli wieczornym mroku, zabrzmiały one niemal mistycznie.

Jako deser po tym nieco ciężkim daniu można było zaserwować sobie występ zespołu Mixel Pixel w pobliskim klubie Soundfix Lounge. Był on niemal zupełnym przeciwieństwem koncertu TV On The Radio: lekki, wesoły, bezpretensjonalny, niemal głupiutki. I to było chyba dokładnie to, czego potrzebował ten wieczór, żeby osiągnąć muzyczną pełnię.

Przemek Gulda (16 listopada 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także