Joanna Newsom, The Moore Brothers

Praga, Divadlo Archa - 14 września 2007

Zdjęcie Joanna Newsom, The Moore Brothers - Praga, Divadlo Archa

Szczęśliwie udało mi się spóźnić kilkanaście minut na kuriozalny support – The Moore Brothers. Dwóch gości zamieniających się gitarą akustyczną tworzyło muzykę gdzieś pomiędzy Simonem i Garfunkelem a „More Than Words” Extreme. Joanna była zachwycona, ziewająca lub zirytowana publiczność mniej, co zresztą znowu nie podobało się zespołowi, choć robili wrażenie, że są do takich reakcji przyzwyczajeni. Wypełniony po brzegi Divadlo Archa czekał na Newsom i około 21.50 się doczekał.

Weszła w zwiewnej, jasnej sukience, sięgającej kolan. Ze spiętymi włosami wyglądała cudownie jak dziewczynka. Występowali z nią lekko zmodyfikowany w stosunku do ostatniej EP-ki Ys Street Band: skrzypaczka, perkusista (oboje równieź śpiewali), jak i obsługujący gitarę i banjo Kevin Barker. Słowo o mądrości Joanny, która przecież stanęła przed nie lada wyzwaniem: jak przełożyć język „Ys” na praktykę średniej wielkości sal koncertowych, gdzie nie bedzię dostępu do orkiestry symfonicznej i do tego wszystkiego, za co Drag City zapłaciło grubą kasę. Wyszła obronną ręką, czasem kopiując w zredukowanym stopniu „Ys” (kluczowe skrzypcowe partie choćby „Cosmii”) innym razem diametralnie zmieniając wystrój utworu jak w końcowych fragmentach „Emily”, gdzie Joanna śpiewała kontra dynamicznym atakom reszty zespołu.

Newsom zaczęła od openerów obu płyt. Przed „Bridges and Balloons” kilka sekund chichotała nie do końca wiadomo z czego i tym właśnie zdobyła publiczność, poza jednym burakiem, który po prezentacji zespołu wrzasnął do Joanny „and what the fuck is your name?”. Jej odpowiedź brzmiała „and what the fuck is your name?” i nagle gościu zniknął i zapewne teleportował się do krainy rzeczy zerowych, niegodzien słuchać nadchodzącej „Emily”, jak sądzę kluczowego momentu wieczoru. Oto widzę najważniejszą dla mnie artystkę – twórczynię dwóch klasyków bieżącej dekady, pozostająca w niezmiennie wysokiej formie od czterech lat, co jedynie podkreśliła niedawno wydana EP-ka. Trzecie koncertowe wzruszenie tego roku, może najsilniejsze.

A potem było zgodnie z planem. Z „Milk-Eyed Mender”: „Book of Right-on”, „Inflamatory Wit” (świetnie wykonany!), „Clam, Crab, Cockle, Cowrie”, wreszcie na bis wizytówka Joanny – „Peach, Plum, Pear” (nawet bez klawesynu niesamowite). „Ys” było reprezentowane w całości z wyjątkiem „Only Skin”. Poza tym „Colleen” i – na życzenie widza – „old scottish song” czyli „Ca’ the Yowes to the Knowes”..

Było rewelacyjnie i bez sensacji, w tym sensie, w jakim nie spodziewasz się sensacji, gdy kupujesz wino za 1500 złotych.

Jakub Radkowski (20 września 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także