...And You Will Know Us By The Trail Of Dead, Shock Cinema, The Five Cents

Nowy Jork, Luna Lounge - 2 sierpnia 2007

Zdjęcie ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead, Shock Cinema, The Five Cents - Nowy Jork, Luna Lounge

A wydawałoby się, że ten zespół się już skończył. Nie dość, że wydał właśnie dość słabą jak na swoje możliwości płytę, to na dodatek zaplanował koncert w Polsce. Można by pomyśleć, że to widome znaki upadku i początek końca wielkiej kariery na niezależnej scenie muzycznej. Ale wystarczyło tylko pójść na nowojorski koncert And You Will Know Us By The Trail Of Dead, żeby się przekonać, że ta grupa jest nadal w świetnej formie, a jej członków stać go naprawdę na wiele.

Wszystko zaczęło się raczej mało przyjemnie: najpierw dwugodzinne czekanie na to, żeby wreszcie coś się zaczęło dziać na scenie, potem występy dwóch zespołów, o których nawet nie warto wspominać. The Five Cents to dwuosobowy projekt, który sprawiał wrażenie, jakby wymyślony został trzy godziny przed koncertem: słabe piosenki, na dodatek kiepsko wykonane. Nieco więcej emocji mógł wzbudzić występ młodego zespołu Shock Cinema, anonsowanego jako supergrupa, w której spotkali się byli członkowie formacji The Rogers Sisters i Trail Of Dead. Jednak jego prezentacji przed publicznością nie należy uznać za szczególnie udanej: w kolejnych piosenkach wyraźnie brakuje pomysłów, a muzycy sprawiali wrażenie działających na wyczerpujących się bateriach. W dziedzinie takiego grania – surowego, acz emocjonalnego, wściekłego, ale poruszającego zespoły Yeah Yeah Yeahs czy The Kills ustawiły poprzeczkę tak wysoko, że trzeba dużo więcej niż to, co zaprezentowali muzycy Shock Cinema, żeby nie zrzucić jej już za pierwszym podejściem.

Po kolejnych minutach oczekiwania na scenie pojawiła się wreszcie piątka muzyków z zespołu o jednej z najdłuższych nazw świata. Ich występ zaczął się bardzo niefortunnie – po krótkim, nieco mrocznym, elektronicznym wstępie, muzycy zaczęli grać jeden ze swoich najstarszych utworów – „Gargoyle Waiting” ze swej debiutanckiej, wydanej już prawie dziesięć lat temu płyty, ale… przerwali po kilku sekundach, myląc się potwornie. Publiczność przyjęła to absolutnie nieprofesjonalne zdarzenie z dużą wyrozumiałością, a niezbyt zrażeni muzycy wyjaśnili, że dawno nie grali koncertów, a wkrótce wybierają się na dużą europejską trasę, więc brooklyński występ ma charakter rozgrzewki przed wyprawą na drugi brzeg Oceanu.

I rzeczywiście. Ten występ miał dosyć szczególny, rzecz by można: nieco roboczy, charakter – muzycy już w jego trakcie dopracowywali brzmienie, poprawiali różne niedoróbki, dopasowywali się wzajemnie do siebie. Ale to wcale nie oznacza, że grali na pół gwizdka, albo nie angażowali się w to, co działo się na scenie. Wręcz przeciwnie – ewidentnie było widać, że dają z siebie wszystko. Znakomicie ułożony repertuar tego występu, składający się z utworów z wszystkich w zasadzie płyt – z najnowszego albumu zabrzmiały tylko dwie piosenki – muzycy wykonali z niezwykłą energią i żywiołowością. Nie są to już co prawda te lata, gdy Trail Of Dead cieszył się opinią zespołu, po którego koncercie ze sceny zostawały tylko drzazgi, ale i tak swoją energią jego muzycy mogliby obdarować kilka innych zespołów. Były więc skoki, rzucanie się na siebie, zadziwiające tańce z instrumentami w rękach. Były też drzazgi – perkusiści połamali na tym koncercie kilkanaście zestawów pałek, które dosłownie rozpadały im się w rękach na kawałki.

Sporo roboty mieli zresztą nie tylko sami muzycy, ale też ich techniczni – uwijali się prawie tak jak obsługa boksów podczas wyścigów Formuły 1, która zmienia koła w ciągu kilku sekund. Dwaj pomocnicy zespołu byli cały czas obecni na scenie i nie mieli ani sekundy przerwy podczas całego, trwającego prawie półtorej godziny koncertu. Między poszczególnymi utworami dowodzili niełatwym zadaniem żonglowania instrumentami – muzycy nie zagrali dwóch kawałków w takiej samej konfiguracji: prawie każdy z nich zasiadał kolejno do perkusji, instrumentów klawiszowych albo brał do ręki którąś z kilkunastu użytych podczas koncertu gitar. Ale na tym nie kończyła się ich rola – musieli być czujni także podczas trwania poszczególnych utworów. Żywiołowość i szaleństwo na scenie kosztuje – co chwila wtyczki wyskakiwały z gniazdek, kostki gubiły się bezpowrotnie, a kable zaczynały generować trzaski. Wówczas techniczni rzucali się w popłochu i podczas trwania piosenek dokonywali błyskawicznych napraw, kładli się na scenie, wirowali między muzykami. Ich sprawność można było porównać tylko z biegłością samych muzyków, pozwalającą na znakomite odgrywanie w tym całym pozornym chaosie poszczególnych piosenek.

Jak na rozgrzewkę przed właściwą trasą koncertową, ten występ był bardzo gorący. Jeśli ktoś przestał już wierzyć w ten zespół, powinien to solennie odszczekać i klęczeć kilka nocy na suchym grochu.

Przemek Gulda (17 września 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także