Land Of Talk / The Besnard Lakes, Dirty On Purpose, The Jealous Girlfriends

Nowy Jork, Soundfix Lounge - 15 lipca 2007

Zdjęcie Land Of Talk / The Besnard Lakes, Dirty On Purpose, The Jealous Girlfriends - Nowy Jork, Soundfix Lounge

Kilka dni wcześniej w jednym z najważniejszych nowojorskich tygodników kulturalnych, „Village Voice”, ukazał się artykuł, który spowodował, że choć występujące tego dnia w Nowym Jorku i najbliższej okolicy zespoły widziałem już wcześniej, postanowiłem jeszcze raz zobaczyć ich koncerty. Okazało się bowiem, że Kanadyjscy muzycy po zaostrzeniu przepisów wizowych po 11 września, mają potworne kłopoty z wjazdem do Stanów Zjednoczonych. Jeśli chcą to załatwić legalnie – muszą przed wyjazdem zgłosić się do konsulatu i… udowodnić, że są sławni. Tylko to pozwoli im zdobyć wizę, pozwalającą na legalne granie koncertów. Część zespołów próbuje więc drogi nielegalnej – wjeżdżając do Stanów jako turyści. Ale amerykańscy urzędnicy imigracyjni nie dają się łatwo przechytrzyć, więc gdy tylko widzą podróżującą wspólnie grupę młodych ludzi, wyglądających na artystów, zaczynają przeszukiwać internet w poszukiwaniu ich nazwisk. Jeśli okaże się, że któryś z muzycznych portali czy blogów nieopatrznie podał cały skład zespołu, a przed urzędnikiem leżą właśnie paszporty wszystkich jego członków, grupa nie ma szansy na wjazd. Skoro, jak wynikało z artykułu, granie amerykańskich koncertów jest dla kanadyjskich zespołów takie trudne, a staje się jeszcze trudniejsze z każdym miesiącem, postanowiłem nie zmarnować szansy, żeby obejrzeć na żywo tych, którym jakoś udało się przedostać.

Najpierw postanowiłem sprawdzić jak zespół Land Of Talk (na zdjęciu), który dzień wcześniej występował na plenerowym festiwalu City Sol, wypadnie w kameralnych, niemal rodzinnych warunkach, które zapewnia maleńka salka bedfordzkiego klubu SoundFix Lounge – kawiarni, działającej przy jednym z większych w okolicy sklepie płytowym. Atmosfera tego występu była iście domowa: członkowie zespołu zajęli niewielki podest, a publiczność siedziała na krzesłach, kanapach i podłodze, tak jakby ktoś poprosił starszą siostrę, żeby zagrała ze swoim zespołem na domówce. Starsza siostra – gitarzystka i wokalistka grupy – nie zawiodła. Wraz z dwoma towarzyszącymi jej muzykami, przedstawiła wszystko, co najlepsze w skromnym jak dotąd płytowym dorobku zespołu – prawie każdy z utworów zamieszczonych na robiącej prawdziwą furorę w Nowym Jorku debiutanckiej epce. To energetyczne, a jednocześnie zdumiewająco przebojowe granie wypadło tego popołudnia znakomicie, tym bardziej że muzycy mieli bardzo silne wsparcie w żywo reagującej na kolejne utwory publiczności.

Kiedy trio z Montrealu zeszło ze sceny, nadszedł czas na wyprawę za Hudson River, żeby zobaczyć, jak tym razem poradzą sobie ich krajanie, a zarazem – jeśli nie przyjaciele, to przynajmniej znajomi - z Besnard Lakes. Tym razem występowali w miejscowości Hoboken, w małym, ale dość tłumnie odwiedzanym klubie Maxwell’s. Niestety, tego wieczoru tłumu w nim z pewnością nie było – pod sceną stało ledwie kilka osób, co po dwóch kolejnych nowojorskich występach, gromadzących setki ludzi, musiało być dla muzyków sporym zaskoczeniem.

Zanim jednak Kanadyjczycy wyszli na scenę, zajęły ją dwa zespoły z Brooklynu. Najpierw The Jealous Girlfriends – wciąż poszukujący własnego stylu, wciąż trochę niezdarnie poruszający się pomiędzy różnymi gatunkami, ale skrzętnie wykorzystujący przebojowy potencjał, tkwiący w niektórych ze swych utworów. Dirty On Purpose to zespół nieco bardziej doświadczony, którego członkowie zdecydowanie wiedzą czego chcą – i konsekwentnie łączyli podczas tego koncertu, podobnie jak na płytach, liryczne, delikatne fragmenty z atakami rozkręconych na pełny regulator gitar.

Ale co tak naprawdę znaczy ściana dźwięku, pokazali dopiero Kanadyjczycy. Grają na trzy gitary i doprawdy, wiedzą, jak je wykorzystać. Zaczęli swój występ kilkoma bardzo mocnymi utworami, w których niepostrzeżenie mieszały się bardzo różne inspiracje: tradycyjny rock z charakterystycznymi riffami, psychodeliczne granie rodem prosto z lat siedemdziesiątych, wczesna twórczość Billy’ego Corgana, czy też po prostu – zwykły grunge. Kanadyjskim artystom udało się bezbłędnie łączyć wszystkie te elementy w jedną, działającą bez zarzutu całość. Kilka z ich utworów, zwłaszcza w wersjach koncertowych, to prawdziwe perełki, które tylko czekają na odkrycie. W drugiej części występu, gdy repertuar zdominowały spokojniejsze, bardziej rozmarzone kompozycje, atmosfera nieznacznie siadła, ale zespołowi udało się podtrzymać świetny klimat, nawiązując kontakt z publicznością.

Muzycy Besnard Lakes po raz kolejny, trzeciego dnia z rzędu, udowodnili, że tytuł ich najnowszej płyty nie jest przypadkowy i rzeczywiście są wielkim, wciąż jeszcze czekającym na odkrycie, czarnym koniem dzisiejszego indie rocka.

Przemek Gulda (28 sierpnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także