Björk, Peaches, Smolik & Husky

Sopot - 12 lipca 2003

Dwunastego lipca, na Sopockim Molu, odbył się W-Festiwal, sponsorowany przez Wódkę Wyborową. Wystąpili: Husky, Smolik, Peaches i gwiazda wieczoru, Björk. Scena mieściła się na placu przed molem, tak, że im dalej w głąb mola, tym dalej znajdowało się od sceny. Gdzieniegdzie rozsiane były stoiska, gdzie można było zaopatrzyć się w rozmaity alkohol. Na szczęście publiczność wolała oceniać występy na trzeźwo, gdyż w przeciwnym wypadku mogłoby się to bardzo drastycznie skończyć… Niestety VIPy, wydzielone na specjalnym balkonie, nie poszły w ślady kulturalnej publiczności – w połowie koncertu Björk byli bardziej zajęci sobą, niż występem. Ale nawet to nie było w stanie zakłócić tego wspaniałego widowiska…

Pech chciał, że nasz rodzimy zespół Skalpel nie mógł się stawić z powodu choroby. Z tego powodu festiwal rozpoczął się nie o szóstej, a za piętnaście siódma. Po długim wyczekiwaniu na scenie pojawił się młody zespół, Husky, wraz ze sztabem muzyków i wokalistką na czele. Ich ciepła, leniwa elektronika zdołała zainteresować tylko część publiczności, azali żywsza reakcja spotkała tak oryginalne utwory, jak „Melodia i sznur”, czy taneczne, jak „Piosenka nienasycona”. Entuzjazmu nie wzbudził jednak szerzej znany „Chaos Chaos In My Head”. Wielkim minusem było to, że głos DJ Patricii zlewał się często z muzyką, co może nie wadziło, jako tło do wykonywania takiej czynności, jak picie piwa, aczkolwiek utrudniało odbiór koncertu w skupieniu. I zabrakło piosenki „Czy słyszysz”, co było dla mnie dużym rozczarowaniem. Zespół prezentował się niezwykle skromnie. Nie umniejsza to ich skromnej roli, jaką odegrał na imprezie.

Po kilkunastominutowej przerwie na scenie pojawił się Smolik z całym sztabem wokalistów, w tym dwiema ślicznymi paniami: Noviką i Miką Urbaniak. Publiczność przyjęła go bardzo ciepło, dopiero przy jego głębokich, niemal dyskotekowych beatach uczestnicy festiwalu roztańczyli się troszkę. Nie zabrakło oczywiście takich przebojów jak „T.Time”, czy „Who Told You?” – były też chwile zadumy, czy „Alili” w wykonaniu sympatycznego Larry’ego Okey Ugwu. Ucho rozpieszczały takie kompozycje, jak „L.Mine”, niemniej jednak piosenki były przedstawione w określonej intencji; w celu rozbawienia publiczności. I chyba się to Smolikowi udało. Jego koncert był bardzo udany, pokazał, że i Polacy mają co zaoferować w muzyce.

Jednak to nie Smolik miał rozgrzać publiczność. Do tego posłużyła diablica z Kanady, o barwnym w rodzące się skojarzenia pseudonimie Peaches. Na początku skradła serce publiczności mnogością polskich fraz, jakimi operowała, jednak w pewnym momencie część widowni poczuła się zniesmaczona… Aby zrozumieć to zjawisko, należy zdradzić największą obsesję Peaches. Jest to mianowicie… jej własne krocze. Z tą obsesją nie kryła się podczas swojego występu – jej strój, składający się na krótkie aż do granic możliwości spodenki i czarny stanik, doskonale zapowiadał to, co Peaches miała wyrabiać na scenie. Klęła jak opętana, wkładała mikrofon do ust (ew. przystawiała go do pośladków), robiła fikołki, a w piosence, której refren brzmiał „shake your dicks, shake your tits”, przykładała mikrofon do krocza i potrząsała, a później zarzucała na prawo i lewo piersiami. Część widowni była zgorszona, trzeba jednak przyznać, że chyba wszyscy się bawili. Muzyka nie była nazbyt wyszukana – była jednostajna, brudna, surowa, bez żadnych imponujących aranżacji. Jedynie rytm i osoba artystki. To jednak wystarczyło, aby audytorium pozbyło się oporów przed unoszeniem rąk do góry, tańcem, itp. To wszystko miało się przydać przy koncercie tej, dla której wszyscy do Sopotu przybyli…

Czterdzieści minut przerwy. Nogi odpadały – od występu Smolika nie dało się usiąść, taki był tłok. Jakieś małolaty palą papierosy. Dym drażni moje nozdrza. Słońce już zaszło. Czekanie staje się coraz bardziej uciążliwe.

Björk pojawiła się na scenie punktualnie co do minuty – o dwudziestej drugiej piętnaście. Koncert trwał planowe półtorej godziny – nie wierzcie kłamstwom wypisywanym np. w „Dzienniku Polskim”. Zaczęło się od mocnego uderzenia – na początek poszedł „Hunter”. Björk, w białym stroju z bujnymi falbanami, (stosunkowo) energicznie tańczyła, wymachiwała rękami… Gdy publika usłyszała pierwsze nuty „Pagan Poetry”, uhonorowała wokalistkę hojnymi brawami. Przy odważnym „5 Years”, oktet smyczkowy pokazał swe możliwości, wydobywając z instrumentów niezwykle wysokie dźwięki. Później nastała chwila wyciszenia – „Unravel”. Gdy już udało się odblokować kurtynę, widownia ujrzała piękny film, wtapiający się w temat piosenki. Potem rozpoczęła się, nagrodzona ogromnymi brawami „Jóga” – wielką niespodzianką było pojawienie się ogni sztucznych i beatów, które niesamowicie ubarwiły piosenkę. Po tej piosence Björk po raz pierwszy wypowiada bezbłędne „dziękuję”, które od tej chwili coraz częściej wypowiadała, nawet wplatała do swoich piosenek. Potem pojawił się nowy utwór – ciche „Desired Constellation”, którym Björk urzekła publiczność… Po szybkim „Heirloom” nastał czas na kolejną odsłonę nowego materiału – „Nameless”. Muzyka sprowadzała się do brzmień kilku nut, wokal bezsensownego steku dźwięków, jednak było coś, co wprawiało ludzi dosłownie w ekstazę. Mianowicie, niespodziewanie, w kilku momentach piosenki, pani Leila Arab emitowała niesamowity dziwaczny pisk o takiej częstotliwości, że ludzie wpadali w trans… Kiwali się w tę i drugą stronę, a dookoła gonił ich przerywający się sampel wokalu Björk… W stanie niepewności utrzymało mroczne „An Echo A Stain”, a potem pojawił się mój typ wieczoru – trzeci nowy utwór, „Where Is The Line?”. Muzyka była strasznie głośna i surowa, rzec by można, że trwożąca. Wokal był stylizowany na złej jakości megafon. Pod koniec Björk zaczęła recytować przerywające się „dziękuję”, jakby wplecione w piosenkę – gdy już jej głos zabrzmiał normalnie, roześmiała się, za co spadł na nią deszcz braw. Następnie mała niespodzianka – „Hyperballad”. Wszyscy tańczyli i klaskali tryumfalnie swoimi dłońmi… Zdecydowanie najcieplej przyjęta piosenka w całym festiwalu. Jeszcze tylko niepewne dźwięki „Bachelorette”, iście taneczny remix „It’s In Our Hands” i uczczone ogromnymi brawami „Pluto”… Wielkie fajerwerki na scenie, zatrważający film za plecami muzyków, wszyscy ludzie w wielkim, ekstatycznym szale…

Po kilku minutach Björk pojawiła się po raz ponownie, aby zaprezentować jeszcze dwie piosenki. Björk przy akompaniamencie jedynie harfy – to może być tylko „Generous Palmstroke” – tradycyjnie przerwany w połowie i nagrodzony wielkimi brawami. I wielki hit – „Human Behaviour” – szalony taniec, ogromne brawa i zabawa na całego. Gigantyczne brawa.

I koniec. Niestety. Dzięki wspaniałej publiczności na poziomie opuszczenie terenu festiwalu nie trwało dłużej niż kilka minut (przynajmniej dla mnie, który stałem blisko sceny).

Warto dodać, że występ był profesjonalnie nagrywany. Polska wydała się Björk na tyle egzotycznym krajem, że chciała zarejestrować ten koncert. To daje duże szanse na wyemitowanie koncertu w telewizji, albo nawet wydania DVD! Jednakże żadne takie hasła nie padły. Wiemy tylko, że Björk była bardzo zadowolona z koncertu, wychwalała cudowną publiczność i wspomniała, że sama dawno się tak dobrze nie bawiła na swoim własnym koncercie.

W imieniu wszystkich tam obecnych dziękuję za niezapomniany wieczór.

Qaanaaq (16 lipca 2003)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także