Red Sparowes, Emiter, Ben Zeen
Wrocław, Sala Gotycka - 12 maja 2007
Pierwszą czynnością, którą podjąłem w związku z koncertem Red Sparowes we Wrocławiu było sprawdzenie lokalizacji – Sala Gotycka, Purkyniego 1. Rzut oka na mapę: ok, ulica sto metrów od miejsca, w którym mieszkam. Wiadomo – student z prowincji w wielkim mieście. 12 maja, wyposażony w mapę udałem się na poszukiwanie adresu „Purkyniego 1”. I jakże miła niespodzianka spotkała mnie po raz kolejny: Sala Gotycka jest „częścią XV-wiecznego kompleksu poklasztornego sióstr dominikanek”, który widzę przez okno. To wcale nie oznacza, że wejść było łatwo – idąc tropem kierujących mnie pod coraz to nowe wejścia portierów, w końcu znalazłem właściwe. Nieoznakowana, nieoplakatowana sala mieści się nad kawiarnią-bistro Queen. To kameralne, historyczne pomieszczenie o sklepieniu krzyżowo-żebrowym (tak nas uczyli w szkole), grubych, ceglanych ścianach i kościelnej poetyce – czyli lokal na goth-party, jak znalazł. A że koncert Red Sparowes odbywał się w ramach festiwalu Energia Dźwięku (i kompozycje samych gwiazd wieczoru nie należą do przesadnie wesołych) „event” zgromadził publiczność raczej metalową niż indie-rockową.
W niezależnych, lecz nie lekkich klimatach poruszał się także duet otwierający. Zapowiedziany przez spikera, jako „Ben Zeen z Łodzi”, na scenę wyszedł ok. 20.30 i zaproponował bezkompromisową mieszankę zgrzytów, pisków, szumu, dysonansów i przesteru. Blisko godzinna suita Ben Zeen poruszyła... nie, nie – dość powiedzieć, że to pierwszy koncert, z którego wyszedłem w połowie. W holu, stoisko z piwem pomogło doturlać się do końca występu nie tylko mnie (oj, nie tylko...).
Chwilę później sceną zawładnął bezpretensjonalny miłośnik minimalistycznego ambientu – Emiter. Występ byłego muzyka Ewy Braun był porównywalnie nieciekawy, ale o wiele mniej irytujący, tj. „o niebo lepszy”. Jak czytelnik może zauważyć, piszący te słowa, na minutę przed trzecim początkiem, był już lekko zirytowany i zmęczony. Tak czy inaczej, po koszmarkach Ben Zeen i Emitera (którego wariacje na temat trzech akordów nie bardzo przypominały jazzujące dokonania z pierwszych solowych płyt), ton, intuicja, sceniczna prezencja – słowem „wszystko” – Red Sparowes jawiło się, jak najdoskonalszy muzyczny kolaż na polskiej, ba, europejskiej ziemi.
Pięciu muzyków na maleńkiej scenie: trzy gitary, bas i perkusja. Za nimi biała płachta, na którą operator rzucał ilustracyjne wizualizacje. Zaczęli niezdyscyplinowanym przesterem (echo Ben Zeen?), ale już po chwili Dave Clifford odliczył do trzech i przester przeszedł w bezkompromisowy (tym razem naprawdę!) atak powolnych riffów. Jaka jest muzyka Red Sparowes, każdy widzi: utrzymana w średnim tempie, minorowa, ciężka, bliska wyziewom metalu – przynależność do Neurot Records zobowiązuje. Jest też inteligentnie skrojona, interesująca melodycznie i garściami czerpiąca z amerykańskiej klasyki (bluesowej, southern-rockowej, oczywiście w pogrzebowym, metalowym wydaniu). Na żywo Red Sparowes zagrało jeszcze mocniej, jeszcze głośniej, nie tracąc wiele z charakterystycznej precyzji. No właśnie, „głośniej”. Od pierwszego numeru znać było, że albo jest „za głośno”, albo akustyka Sali Gotyckiej nie daje rady harcom Amerykanów. W efekcie, miast fantazyjnych tekstur, których pełno choćby na ostatnim albumie, dostaliśmy miazgę dźwięku, hałas zamiast partii solowych (których zwyczajnie nie było słychać). A więc ta, cokolwiek zmyślna, muzyka sprowadziła się do naprzemiennych kombinacji cicho-głośno-spokojnie-agresywnie.
Red Sparowes grali w zasadzie bez przerw – utwory wypływały jeden z drugiego i, wybaczcie, nie zdołałem odnotować ich kolejności – kto widział tytuły na „Every Heart Shines Toward The Red Sun”, wie... Jako, że muzyka instrumentalna, żaden z wykonawców nie pokusił się też o konferansjerkę. Za to dostaliśmy wspomniane już wizualizacje (najpewniej przygotowane przez gitarzystę, Josha Grahama, który wizualizacjami właśnie zajmuje się w pokrewnym Neurosis) – czarno-białe, barwione filmy przedstawiające Stalina, Lenina, pola grobów, walące się miasta, stada szarańczy, komunistyczne defilady... Nie, nie, nie ironizuję sobie – wbrew pozorom filmy były zrobione nastrojowo, w sposób wyważony i choć tematyka dość oczywista, nie zahaczały o banał. Szkoda, że zespół miał z nimi problem i kilka razy rzutnik odmawiał posłuszeństwa. W jednej ze scen ekran opasała w zwolnionym tempie eksplozja. I niech to będzie hasło właściwe dla koncertu Red Sparowes: spowolniony wybuch. Brutalny, hipnotyczny, ale też zalany hałasem, dymem i kurzem.
Grali niespełna dwie godziny, skończyli parę minut po 24.00. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, okazało się, że jestem prawie głuchy.