Six Parts Seven, Richard Buckner

Nowy Jork, Union Hall - 18 lutego 2007

Zdjęcie Six Parts Seven, Richard Buckner - Nowy Jork, Union Hall

W kolejny bardzo mroźny i wietrzny nowojorski dzień wyprawa do Park Slope – części Brooklynu, w której mieści się klub Union Hall wydawała się prawdziwą eskapadą. A jednak zdecydowanie warto było ją podjąć. Zimny wieczór znakomicie ociepliły delikatne dźwięki, które zabrzmiały w koncertowej sali, urządzonej niby salon w domu dziadków: z miękkimi sofami pod ścianami, portretami z epoki na stylowych tapetach i wypchanymi zwierzętami w eleganckich gablotach.

W tym wnętrzu znakomicie sprawdziły się utwory zespołu Six Parts Seven, jednej z najbardziej interesujących, a zarazem niedocenionych grup, która w swojej twórczości odwołuje się do estetyki post-rockowej. Trzon jej składu tworzy zresztą dwóch braci-muzyków o rdzennie polskim nazwisku Karpinski, którzy choć nie posługują się językiem przeodków, chętnie przyznają się do polskich korzeni.

Na scenie pojawił się spory skład, który za pomocą głównie akustycznych, niezbyt typowych dla tego typu formacji, instrumentów, wygenerował piękną, łagodną i delikatną muzyczną opowieść, która przypominała soundtrack do impresyjnego, poetyckiego filmu. Wyobraźnia, podsycana obecnymi na każdym kroku w koncertowej sali w Union Hall pamiątkami z przeszłości, krążyła gdzieś po niekończących się przestrzeniach opustoszałej i żyjącej swoim, spokojnym rytmem amerykańskiej prerii. Instrumentalne, rozbudowane, wielowątkowe utwory rozwijały się powoli i osiągały z każdą minutą coraz większą intensywność. To muzyka, która wymagała skupienia i uwagi, cała publiczność zamarła więc na kilkanaście minut w niemym zachwycie nad tymi niezwykłymi dźwiękami. Grupa promowała tego wieczoru swoją najnowsza płytę, wydaną bardzo niedawno przed nowojorskim koncertem i całą amerykańską trasą, której był on częścią. Mimo przynoszącego raczej brutalne skojarzenia tytułu „Everything Casually Smashed To Pieces”, o muzyce prezentowanej przez ten zespół – choć z pewnością nie można jej odmówić wewnętrznego napięcia i energii – nie sposób powiedzieć, że była agresywna ani brutalna w jakimkolwiek stopniu.

Nieco inny charakter miał występ kolejnego wykonawcy tego wieczoru – nowojorskiego singer/songwritera Richarda Brucknera (na zdjęciu). Ten wokalista, znany do tej pory przede wszystkim jako artysta poruszający się w granicach stylistyki zbliżonej do country, zaprezentował tego wieczoru swoje piosenki w mocno zmienionej i odświeżonej formule. Sam będący w średnim wieku Bruckner zaprosił do współpracy muzyków młodszych o co najmniej jedno pokolenie. Razem przygotowali materiał, w którym łączyły się dwie stylistyki. Z jednej strony – tradycyjne, smutne granie w stylu country, z drugiej – o wiele nowocześniejszy, spokojny gitarowy indie-rock. Efekt był zadziwiający, zarówno pod względem muzycznym, jak i wizualnym. Rzut oka na scenę przynosił niecodzienne wrażenie: na środku, na krześle siedział starszy, brodaty mężczyzna ubrany prawie niczym traper, który właśnie wrócił z długiej wyprawy na prerię. Grał na gitarze akustycznej i śpiewał swoje piosenki głosem pieśniarza sprzed co najmniej wieku. A wokół niego niemal tłoczyli się na niewielkiej scenie – niektórzy wręcz się na niej nie zmieścili: klawiszowiec i muzyk grający na instrumentach dętych siedzieli obok sceny, na niewielkim podeście – młodzi muzycy, ubrani w zupełnie innym stylu i grający muzykę charakterystyczną dla dzisiejszej sceny indie. Rezultat był co najmniej intrygujący: smutne gitarowe piosenki, momentami zahaczające o postrockowe eksperymenty dźwiękowe, w zadziwiający sposób harmonijnie łączyły się z mocnym, głębokim głosem wokalisty. Gdy Bruckner przestawał śpiewać, jego młodzi muzyczni współpracownicy zdawali się wyrywać poza granice, które im wyznaczył – wtedy kompozycje nabierały nieco większego tempa i coraz wyraźniej zbliżały się do tej najsmutniejszej części indie-rockowego dorobku.

Wydawało się, że z tego zawrotnego połączenia młodej i bardzo starej muzyki nie może wyniknąć wiele dobrego. A jednak – efekt okazał się nader interesujący. To kolejny dowód na to, że czasem warto decydować się na nawet najbardziej zawrotne muzyczne eksperymenty. A cały ten koncert był znakomitym przykładem, że współczesny, szeroko pojęty, rock alternatywny nie zawsze jest głośny i dynamiczny, ale potrafi też zaintrygować zupełnie innymi odcieniami.

Przemek Gulda (20 kwietnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także