Arcade Fire
Judson Memorial Church, Nowy Jork - 13 lutego 2007
Powoli staje się tradycją, że na koncerty najpopularniejszych zespołów indie-rockowych w Nowym Jorku prawie w ogóle nie można się dostać. Nawet jeśli zaplanowane są w największych salach, bilety rozprowadzane drogą internetową sprzedają się w ciągu kilku minut. Tej zimy wyjątkowa sytuacja zdarzyła się w przypadku pięciu koncertów, które dzień po dniu zagrał tu, w przededniu wydania swej niezwykle niecierpliwie oczekiwanej drugiej płyty, kanadyjski zespół Arcade Fire. Bilety pojawiły się w sprzedaży kilka miesięcy przed koncertami i mimo że sala, w której miały się one odbywać mieści prawie pięćset osób, sprzedały się w mgnieniu oka.
Nie miałem więc wielkich nadziei, wybierając się przez zaśnieżony Manhattan do kościoła, mieszczącego się w samym sercu studencko-artystycznej dzielnicy Greenwich Village, przy słynnym Washington Square. A jednak zdarzył się prawdziwy cud. W ostatniej chwili okazało się, że organizatorzy sprzedadzą pierwszym 50 osobom w kolejce bilety z rezerwowej puli. Byłem czterdziesty dziewiąty. Nie wierzyłem do końca, gdy po krótkim oczekiwaniu na sprzedaż biletu, znalazłem się w środku.
Koncert odbywał się potężnej sali, która na co dzień służy celom liturgicznym. Scena ustawiona była na ołtarzu, a nad nią widniał ogromny kolorowy witraż.
- Chyba rzadko bywacie w kościele, co? - zapytał na początku koncerty wokalista grupy. - Dzięki nam możecie zobaczyć jak to wygląda w środku.
Zespół pojawił się na scenie punktualnie o dziewiątej. I rozpoczęło się muzyczne nabożeństwo. Prym wiodło oczywiście dwoje wokalistów grupy, Win i Regine, ale inni członkowie też nie zostawali w cieniu. Zwracał uwagę już sam nietypowy, rozbudowany zestaw instrumentów, w którym obok gitar, perkusji i klawiszy, znalazł się spory wybór instrumentów smyczkowych, trąbki, kotły i inne niezwykłe przyrządy. Nie mówiąc już o tak zaskakujących „instrumentach”, jak przedzierana rytmiczne tuż przy mikrofonie zwykła kartka papieru, generująca zdumiewający dźwięk. Albo but, którym w pewnym momencie jeden z perkusistów zaczął uderzać w bęben. Miało to też niestety mniej ciekawą stronę - między niektórymi utworami przerwy wydłużały się w nieskończoność, bo muzycy musieli poprzestawiać na scenie instrumenty.
Najnowsza trasa koncertowa zespołu poświęcona była przede wszystkim promocji najnowszej płyty - niezwykle niecierpliwie oczekiwanego drugiego krążka, data premiery którego wyznaczona została kilka dni po nowojorskich występach. Płyta zatytułowana jest „Neon Bible”, a teksty zawartych na niej utworów dotyczą spraw związanych z religią. Nic więc dziwnego, że znaczna część promujących płytę koncertów odbywała się właśnie w kościołach, a nad muzykami zawieszona była tytułowa neonowa biblia.
Zespół poszedł jednak zdecydowanie zbyt daleko w kierunku prezentowania najnowszego materiału - w programie ponad godzinnego występu znalazły się tylko dwa starsze utwory. I co z tego, że były to znakomicie wykonane, połączone ze sobą krótkim, kakofonicznym fragmentem, przeboje z płyty „Funeral”. Zdecydowanie zabrakło innych starszych utworów. Nawet na krótki, składający się z dwóch piosenek bis, złożyły się utwory z nowej płyty.
Kulminacyjnym momentem koncertu było z pewnością wykonanie najbardziej przebojowego utworu z nowego albumu - który zresztą pojawił się już na debiutanckiej epce zespołu - „No Cars Go”: dynamiczny rytm, wpadająca u ucho melodia i refren, który można śpiewać razem z zespołem sprawiły, że publiczność prawie oszalała, ruszając w taniec i wykrzykując kolejne słowa o magicznym momencie „tuż po zgaszeniu światła, ale jeszcze przed zaśnięciem”.
Arcade Fire na koncercie potwierdza, że znakomita opinia i niezwykła popularność, którymi cieszy się ta grupa wśród indie-rockowej publiczności, nie jest w żaden sposób dziełem przypadku. To zespół, który ma w repertuarze znakomite utwory, a na koncercie tworzy rewelacyjne, wieloosobowe i pełne zaskakujących wydarzeń widowisko.