Plug Awards
Irving Plaza, Nowy Jork - 10 lutego 2007
Plug Awards to fenomen bardzo młody, ale z roku na rok coraz bardziej znaczący. Już dziś tych nagród, przyznawanych dorocznie przez samych fanów zespołom ze sceny alternatywnej, nie nazywa się inaczej jak indie-Grammy, a nowojorska prasa poświęca im znacznie więcej uwagi niż skomercjalizowanym do cna i kontrolowanym całkowicie przez wielkie koncerny płytowe rzeczonym Grammy.
Zgodnie z duchem tego przedsięwzięcia gala rozdania nagród ma zupełnie inny charakter niż zwyczajne imprezy tego typu. Nie jest wydarzeniem, na które zaprasza się tylko wybrańców, vipy z branży i śmietankę towarzyską, nie jest targowiskiem środowiskowej próżności ani pokazem alternatywnej mody. To impreza przeznaczona dla fanów. Dlatego przypomina bardziej koncert niż klasyczną galę - nikt tu nie rozdaje żadnych statuetek, nie wygłasza przemówień i niekończących się podziękowań. Same nagrody są tylko tłem dla występów kilku zespołów, które w danym roku w szczególny sposób wyróżniły się na alternatywnej scenie muzycznej. Na dodatek nie grają one, jak to zwykle bywa na imprezach tego typu, pół utworu z playbacku, ale prawie całe koncerty.
W tym roku zestaw występujących zespołów był bardzo urozmaicony. Najpierw na scenie pojawili się młodzi muzycy z formacji Tokyo Police Club. Ich występ był mniej więcej taki jak wydana niedawno epka: niby ciekawa, niby niezła, ale jednak zupełnie nie oryginalna i porywająca.
Na występ kolejnego zespołu czekało mnóstwo wielbicieli - jest za Oceanem bardzo popularny, a jego wydana właśnie płyta zbiera znakomite recenzje. Kiedy muzycy Deerhoof zainstalowali się na scenie, w hali Irving Plaza zapanował prawdziwy amok. W przypadku tego występu trudno było mówić o poszczególnych piosenkach, trudno było też odnaleźć choć ślady melodii czy tradycyjnej struktury poszczególnych utworów. To była raczej dwudziestominutowa, eksperymentalna suita, w której wyłowić można było od czasu do czasu motywy znane z płyt studyjnych. Zdecydowanie dominował znany z wcześniejszych płyt duch nie do końca kontrolowanego chaosu i odważnych eksperymentów dźwiękowych. I kiedy wydawało się, że muzycy mogą tak bez końca błądzić gdzieś po obrzeżach muzycznego świata, gitarzyście zerwała się struna. Muzycy zdecydowali się więc zakończyć w tym momencie swój występ, ku nieskrywanemu niezadowoleniu publiczności.
Ale czekały przecież na nią kolejne atrakcje. Następnym zespołem, który pojawił się na scenie była grupa generująca podkłady dla niezwykle popularnego w alternatywnym środowisku białego rapera wydającego płyty pod pseudonimem El-P. Artysta tworzy muzykę bardzo bogatą pod względem brzmienia - w pewnej chwili na scenie pojawiło się kilkunastu muzyków jednocześnie - włącznie z obszerną sekcją rytmiczną.
Jednak to dopiero następny występ okazał się prawdziwą rewelacją wieczoru i tym, na co zdecydowanie warto było czekać na mrozie ponad godzinę w ogromnej kolejce przed drzwiami hali. Silversun Pickups. Już płyta zwiastowała, że to bardzo ciekawy zespół, a zobaczenie go na żywo było jednym z moich największych koncertowych marzeń ostatnich miesięcy. Okazało się, że miałem całkowitą rację spodziewając się czegoś ciekawego. Czwórka muzyków z Kalifornii dała ewelacyjny, poruszający i zaskakujący koncert. Rozstawiła całą publiczność pod ścianami swoim potężnym brzmieniem, porywającymi melodiami i umiejętnie dozowanym jazgotem. Największą uwagę zwracał gitarzysta, a zarazem wokalista grupy - z pozoru skromny i nieporadny, ale dysponujący zaskakująco potężnym głosem i zdumiewającą umiejętnością generowania za pomocą gitary w pełni kontrolowanego hałasu. Nie mniej energii wykrzesał z siebie perkusista - rzadko zdarza się oglądać za zestawem bębnów tak dynamicznych i pełnych pasji muzyków.
Zespół zaprezentował tylko cztery kompozycje, ale muzycy wybrali zdecydowanie najmocniejsze punkty ze swej debiutanckiej płyty: znakomicie skonstruowane piosenki, zaczynające się cicho i niewinnie, ale z każdą minutą nabierające rozpędu i zamieniające się w prawdziwe wulkany hałasu i energii. Na koniec zabrzmiał zamykający płytę utwór „Common Reactor”, zakończony, podobnie jak w wersji studyjnej, krótką orgią gitarowego jazgotu - na żywo robiła ona jeszcze większe wrażenie niż na płycie. Po takim zakończeniu długo nie mogłem się otrząsnąć - stałem bez ruchu nie wierząc do końca, że cztery skromnie wyglądające osoby mogły mnie w ciągu zaledwie pół godziny przeciągnąć mnie przez tak dużą ilość muzycznych i emocjonalnych atrakcji.
Na koniec zaprezentował się prawdziwy guru amerykańskiej sceny muzycznej, jeden z tych, którzy tu są prawdziwymi autorytetami sceny indie, a w Polsce prawie nikt ich nie zna - Stephen Malkmus, dawny lider grupy Pavement, dziś stojący na czele zespołu The Jicks. Muzycy przestawili czterdzieści minut mało porywającego rockowo-bluesowego materiału. Zdecydowanie nie była to żadna rewelacja. Ale Malkmus już nic nie musi. On już swoje dla alternatywnego rocka zrobił, dziś może sobie pozwolić na takie, zupełnie niezobowiązujące, towarzyskie i niewiele znaczące granie.