The Hold Steady, Looker
North Six, Nowy Jork - 18 stycznia 2007
The Hold Steady to jedna z najbardziej poważanych grup na dzisiejszej amerykańskiej scenie niezależnej, jej członkowie to autorzy jednej z najważniejszych płyt ostatnich kilku miesięcy, a jak się okazało tego wieczoru – zespół to też jedna z największych grających obecnie atrakcji koncertowych. I piszę to z pełnym przekonaniem. Nie mam najmniejszych wątpliwości. Podejrzewałem to już od jakiegoś czasu, a nowojorski koncert tylko potwierdził te przypuszczenia.
Pod względem muzycznym twórczość The Hold Steady stoi dla mnie blisko cienkiej linii między akceptacją, a przesuwaniem plików do katalogu „słabe”, gdzieś na szarym końcu twardego dysku. Rozbudowane kompozycje tylko miewają wielkie momenty, ale czasami popadają w nieznośną, springsteenowsko-progresywną manierę. Na szczęście na koncercie ta muzyka brzmi dużo lepiej, dużo znośniej i chyba dużo prawdziwiej. Tym bardziej, że członkowie zespołu robią wszystko, aby dostarczyć widzom dodatkowych wrażeń. Widać to było zwłaszcza przy odgrywaniu solówek, czasami zawrotnie długich i niemal karkołomnych. Muzycy mieli dwa sposoby na wybrnięcie z tych, było nie było, dość kłopotliwych momentów koncertu: albo wszyscy pozostali członkowie zespołu wpatrywali się hipnotycznie w tego, który popisywał się solowymi umiejętnościami, chwaląc go oklaskami i odpowiednimi minami, albo urządzali sobie solówkowe współzawodnictwo: kto lepszy, kto bezbłędnie powtórzy motyw zagrany przez kolegę. Przodowali w tym zwłaszcza Tad Kubler, jeden z gitarzystów i klawiszowiec Franz Nicolai, który zresztą już samym szwejkowsko-wodewilowym wyglądem i podkręconym dziarsko wąsem wzbudzał wesołość publiczności.
Ale i tak największą uwagę skupiał na sobie wokalista Craig Finn – niewysoki, z wyraźnym brzuszkiem, w zsuwających się nieustannie rogowych okularach i z nie schodząca z twarzy miną, w której mieszał się cynizm i dystans do rzeczywistości z nieskrywaną radością i zadowoleniem z tak gorącego przyjęcia przez publiczność. I nic dziwnego, że to właśnie on był gwiazdą tego wieczoru – to przecież jego autorstwa są teksty wykonywanych przez zespół piosenek. I w tym właśnie tkwi tajemnica The Hold Steady. Tajemnica, która w Polsce nigdy nie zostanie odkryta, bo tu nikt nie zwraca uwagi na teksty rockowych utworów. W wielu przypadkach zresztą niewiele się traci, ale w tym akurat – na teksty zwrócić uwagę trzeba. Bo Finn ma w nich wiele do powiedzenia: o współczesnej Ameryce, o religii, obyczajach, o zwykłych zdarzeniach i prawdziwych cudach.
Cały czas zastanawiałem się, jak on zapamiętuje te wszystkie długie i skomplikowane historie i nie gubi się na koncertach, podczas wykonywania poszczególnych utworów. Myliłem się – gubi, gmatwa, opuszcza, dodaje. Ale robi to z wielkim wdziękiem. A poza tym jest jeszcze jeden drobiazg – publiczność, która zna co do słowa wszystkie teksty z trzech płyt zespołu, składających się na jego dotychczasową dyskografię. Finn mógł więc zupełnie nie martwić się, gdy uciekał mu jakiś wers, albo mylił kolejność zwrotek. Stojący pod sceną fani bezbłędnie wyśpiewywali każde słowo – a nie są to proste refreny o miłości, wpadające w ucho już po pierwszym przesłuchaniu. Nic więc dziwnego, że przy tak silnym wsparciu i tak ciepłym przyjęciu, zespół grał jakby w uniesieniu, nawiązując od samego początku bardzo mocny kontakt z publicznością – dodatkowo pomagał w tym również fakt, że grupa grała w zasadzie u siebie – w końcu członkowie zespołu, choć pochodzący z Minneapolis już od dawna rezydują właśnie na Brooklynie.
Grupa odwdzięczyła się publiczności w dwójnasób – muzycy nie tylko dali z siebie wszystko, grając prawie półtorej godziny, ale na koniec, podczas wykonywania ostatniego utworu, wciągnęli własnoręcznie na scenę tyle osób ile się dało.
Przed The Hold Steady wystąpiła jeszcze jedna nowojorska grupa – prawie całkowicie kobieca formacja Looker, która właśnie wydała swoją debiutancką płytę długogrającą, zatytułowaną „Born Too Late”. Trzy panie z gitarami i pan za perkusją zaprezentowali całą gamę muzycznych nastrojów – od punkowej surowości, po ocierające się niemal o popową ckliwość ballady. Choć nie jest to muzyka szczególnie oryginalna czy odnawiająca oblicze kobiecego rocka, ale sprawdziła się tego wieczoru znakomicie, a publiczność wypuściła panie ze sceny do garderoby tylko dlatego, że z wielką niecierpliwością czekała na gwiazdę wieczoru.