Sonic Youth, Yeah Yeah Yeahs, Awesome Color

Nowy Jork, McCarren Pool Park - 12 sierpnia 2006

Zdjęcie Sonic Youth, Yeah Yeah Yeahs, Awesome Color - Nowy Jork, McCarren Pool Park

Wcześniej czy później musiało dojść do takiego muzycznego spotkania, wcześniej czy później ktoś musiał wymyślić koncert, na którym zagrają obok siebie prawdziwa żywa legenda, najbardziej znana i wpływowa grupa nowojorskiej awangardy i alternatywy – Sonic Youth oraz zespół, który spośród nowego pokolenia, odwołującego się wprost i otwarcie do dorobku mistrzów zaszedł dziś najwyżej – Yeah Yeah Yeahs. Poza oczywistym znaczeniem symbolicznym, koncert okazał się też strzałem w dziesiątkę, jeśli chodzi o aspekt komercyjny – bilety rozeszły się tak szybko, że trzeba było zaplanować drugą datę. I tak, w piątkowy i sobotni wieczór oba zespoły wystąpiły na festiwalowej scenie na terenie wielkiego, nieczynnego od ponad dwudziestu lat brooklyńskiego basenu, gromadząc za każdym razem komplet publiczności, czyli ponad pięć tysięcy widzów.

I nic dziwnego, że te imprezy spotkały się z takim zainteresowaniem – nie dość, że wystąpiły na nich dwa znakomite zespoły, które w ostatnim czasie wydały świetne płyty, ale na dodatek – członkowie obu tych grup chętnie przyznają się i z zapałem podkreślają swoje związki z Nowym Jorkiem, nawet jeśli – jak w przypadku muzyków z Yeah Yeah Yeahs – są to już tylko wspomnienia z przeszłości. A w Nowym Jorku publiczność bezgranicznie kocha „swoje” zespoły – koszulki The Ramones noszą tu wszyscy, od kilkuletnich dzieci do siedemdziesięciolatków, a nieżyjący już wokalista tej legendarnej punkowej kapeli doczekał się nawet ulicy swojego imienia.

Tą swoistą więź między członkami zespołów i publicznością czuć było przez cały koncert. „Miło was widzieć, wiem, że możemy się zobaczyć codziennie, gdzieś na ulicy i tym bardziej cieszę się, że wpadliście tu dziś nas posłuchać” – mówił do widzów wokalista i gitarzysta Sonic Youth, Thurston Moore i było w tym tylko trochę kokieterii. Tym bardziej, że rzeczywiście warto było przyjść na ten koncert. Oba zespoły zagrały znakomicie – krótko, spójnie i z niewiarygodną ilością energii. W sobotę jako pierwsza zagrała grupa Yeah Yeah Yeahs. W przeciwieństwie do ich niedawnego występu w Berlinie tym razem program nie był ułożony na zasadzie: najpierw wściekle, potem łagodnie. Mocniejsze, pełne szaleństwa utwory przeplatane były tymi spokojniejszymi. Występ był przez to może trochę bardziej chaotyczny, ale chyba ciekawszy. Karen O. bez żadnego problemu płynnie przechodziła od wrzasku do szeptu i z powrotem. To miotała się na scenie w niecodziennym – jak zawsze – fioletowo-złotym kostiumie, przypominającym trochę liturgiczne szaty egipskich kapłanów z czasów faraonów, to znów zastygała w skupieniu szepcząc słowa swych miłosnych piosenek – choćby wykonanego w wyjątkowo spokojnej wersji utworu „Maps”.

Muzycy Sonic Youth rozpoczęli występ jednym ze swoich największych przebojów – „Teenage Riot”, pochodzącym jeszcze z 1988 roku, który widzowie przyjęli z entuzjazmem, przechodzącym w niemal amok. Nie był to jedyny muzyczny prezent dla nowojorskiej publiczności – kilka minut później zabrzmiały pierwsze nuty jeszcze większego hitu – „100%” z płyty „Dirty”. Ale poza tymi niespodziankami, program tego koncertu był raczej przewidywalny – muzycy promują właśnie swój najnowszy album „Rather Ripped”, więc nic dziwnego, że to właśnie utwory z tej płyty wypełniły większą część występu Sonic Youth. Ale nikomu to bynajmniej nie przeszkadzało, z tej prostej przyczyny, że to znakomita płyta – kto wie, czy nie jedna z lepszych w całej, bogatej dyskografii zespołu. Na żywo przebojowe piosenki z tego krążka zabrzmiały znakomicie, dowodząc bezsprzecznie na jak dobrych pomysłach muzycznych i rewelacyjnych melodiach są oparte.

Jak na Sonic Youth występ ten był bardzo spokojny – zawiedli się ci, którzy oczekiwali symfonii złożonej ze sprzężeń, pisków i jazgotu, wywoływanego przez gitary z odkręconymi do końca potencjometrami. To nie była kakofoniczna dźwiękowa kanonada, to był zestaw kilkudziesięciu piosenek zagranych przez muzyków, którzy wiedzą kiedy należy poskromić swój apetyt na generowanie bezlitosnego hałasu. Choć obu gitarzystom zdarzało się od czasu do czasu świadomie wywołać nieoczekiwany jazgot, trzymali energię na wodzy. Nie musiała natomiast tego robić Kim Gordon, uwolniona w wielu piosenkach z od nieodłącznego do tej pory basu. Skakała jak mała dziewczynka, tańczyła, biegała po scenie. Zupełnie jak kilkanaście minut wcześniej jej młodsza o dobrych kilkanaście lat koleżanka, Karen O. I to był jeszcze jeden symboliczny drobiazg, dopełniający obrazu tej swoistej muzycznej sztafety pokoleń.

Przemek Gulda (30 października 2006)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także