Ścianka
Łódź, Klub "Luka" - 18 marca 2006
Jaka będzie nowa płyta Ścianki? Nie jestem chyba jedynym, któremu do czasu do czasu, pojawia się w głowie to pytanie. Cóż, zespół, który działa 12 lat (gdy pisze te słowa sam jestem zaskoczony, że to już tak długo) i nie nagrał jeszcze żadnej słabej płyty jest ewenementem na skalę światową. Sprawiedliwie trzeba jednak dodać, że sopockim muzykom, z wydawaniem nowych produkcji zazwyczaj się nie śpieszy. Na czwarty album, który ma ukazać się w tym roku, kazali czekać fanom aż cztery lata. Czy warto było? Miałem nadzieję, że wstępną odpowiedź uzyskam wybierając się na koncert w łódzkim klubie „Luka”. Gdy zobaczyłem na ulicach „kosmiczne” plakaty, trochę przypominające stylistyką legendarny programu edukacyjny „Pi i Sigma”, które reklamowały „wiosenny Pan Planeta tour”, pomyślałem: tradycyjnie czeka mnie niespodzianka, może tym razem polecą w jakąś elektroniczną stronę. Ścianka jak żaden inny zespół opanowała bowiem sztukę odcinania się od dokonań znanych ze swojej poprzedniej płyty. Pamiętam jak kiedyś, po koncercie Myslovitz, promującym płytę „Skalary, neonki, mieczyki” grupa „fanów” z powodu nie doczekania się największych przebojów zespołu chciała żądać zwrotu pieniędzy za bilety. Gdyby, choć wydaje się to niemożliwe, przychodzili oni na koncerty Ścianki po każdym żądali by zadośćuczynienia,. Sopocka grupa nigdy nie prezentuje na żywo zestawu „the best of”, nie byłem więc zdziwiony kiedy pierwszą znaną piosenkę usłyszałem niemalże po godzinie występu.
„Pan Planeta tour” to pierwsza trasa koncertowa po rewolucji personalnej, jaka dokonała się ostatnio w Ściance. Z zespołu odszeli: współautor większości kompozycji klawiszowiec Jacek Lachowicz oraz basista Andrzej Koczan. Zastąpił ich tylko jeden człowiek - Michał Biela, lider zespołu Kristen, który w Ściance został basistą oraz okazjonalnie również cymbalistą (cholera, jak nazywa się ktoś kto gra na cymbałkach?). Gdy muzycy w nowym trzyosobowym składzie pojawili się na scenie po ponad godzinie spóźnienia, wygłodniała publiczność domagała się energetycznego, mocnego początku. „Czad będzie za chwilę” - odparł Cieślak i zapowiedział „chwilę refleksji znad morza”. Koncert rozpoczął się od utworu, przypominającego Mogwai z okresu „Come on die young”. Na pierwszym planie delikatna, minimalistyczna partia gitary, oszczędny podkład sekcji rytmicznej. Takie otwarcie mogło sugerować, że po rockowych, piosenkowych „Białych wakacjach” zespół powraca do spokojniejszych, znanych z „Dni wiatru” klimatów. Następne kompozycje rozwiały jednak to wrażenie. Zgromadzona w kameralnym klubie publiczność otrzymała to, czego się domagała; dominowały energetyczne, rock n’ rollowe kompozycje, grane bez zbędnych przerw lub zapowiedzi. Jak na Ściankę przystało energia nie generowana była w sposób konwencjonalny. Dobre wrażenie robił nowy nabytek - Michał Biela; posługiwał się na przemian kostką i palcami, uderzał w bas, wywołując sprzężenia, które czasami przepuszczał jeszcze przez rozmaite efekty. Grał zupełnie inaczej niż Andrzej Koczan, który zawsze pozostawał w cieniu Cieślaka i Lachowicza. Publiczność przyjęła mocne, rockowe oblicze Ścianki bardzo dobrze. Kilkadziesiąt osób jakie zjawiły się w kameralnym łódzkim klubie, nie okazywało jednak jakiegoś niesamowitego entuzjazmu. Koncerty Ścianki dobrze jest bowiem przeżywać w skupieniu, „wyszaleć się” można podczas wielu muzycznych imprez, tu cała frajda polega na uważnym śledzeniu; co oni jeszcze wykombinują.
Jeśli miałbym nowe utwory Ścianki porównać z jakimś okresem działalności grupy to chyba najbliżej im do „Statku kosmicznego”, nieprzypadkowo najwięcej piosenek z tej właśnie płyty zabrzmiało tego wieczoru w „Luce”. Gdzieś w połowie koncertu, po dwóch wyjątkowych mini kompozycjach „Przygodzie małego rycerzyka” i „Historii żuka Władysława”, które mogłyby stanowić genialny soundtrack jakiejś psychodelicznej dobranocki, zespół wykonał „Sopot”, „Piosenkę nr 3” oraz „Skuter”. „Dni wiatru” reprezentowane były tylko przez kompozycję tytułową, a o „Białych wakacjach” muzycy postanowili chyba na razie zapomnieć, bo nie zagrali z tej płyty żadnej piosenki. Nie wszystkie nowe utwory przypominały jednak dokonania znane ze „Statku kosmicznego”. ”Pan planeta” - prawdopodobnie tytułowy utwór z nowej płyty to rzecz w stylu legendarnego „Piotrka”. Wyjątkowo Michał Biela wcielił się tu w rolę klawiszowca, a Maciej Cieślak na tle jazgotliwego, chorego podkładu recytował piskliwym, nienaturalnym głosem tekst. Najlepsze wrażenie zrobił na mnie jednak utwór, który zespół wykonał przed zejściem ze sceny. Trudno byłoby go porównać do czegokolwiek z poprzednich płyt. Piosenki z tak pulsującą taneczną sekcją Ścianka w swoim repertuarze jeszcze nie miała. Na utrzymanym w stylu The Rapture lub Radio 4 tle niesamowite rzeczy wyprawiała gitara Maćka Cieślaka; od rozmytego, niepokojącego riffu, przechodziła do prawdziwie noisowych, improwizowanych fragmentów. Po takiej dawce energii publiczność nie pozwoliła Ściance za długo pozostawać poza sceną. Wywołani, wrócili z kolejnymi dwoma nowymi piosenkami, które nie zrobiły już jednak takiego wrażenia. Nikt więc specjalnie nie protestował gdy po ich wykonaniu włączono światła i głośników popłynęła jakaś neutralna melodia. To, że publiczność nie chciała więcej, świadczy o jej przezorności. Ścianka pomimo zmian personalnych wciąż prezentuje muzykę, która wciąga jak narkotyk, a z narkotykami, jak wiadomo, lepiej nie przesadzać.