Deftones

White Pony

Okładka Deftones - White Pony

[Maverick; 20 czerwca 2000]

Kiedy Deftones pokazali światu swoją trzecią płytę, miałem dokładnie 5 lat, a moje zainteresowania muzyczne po prostu nie istniały. Wychowując się wśród domowników, którzy do kwestii szeroko pojętego dźwięku nie przykładali nigdy jakiejś szczególnej uwagi, szersze doświadczenia muzyczne przyszło mi zdobywać nieco później za pośrednictwem szkolnych rówieśników i kolegów z ulicy. Ci, którym podobnie jak mnie, dane było dorastać w realiach wybitnie małomiasteczkowej Polski, z łatwością przypomną sobie, czego się wtedy na podwórkach słuchało: mam tu na myśli uliczny hip-hop żywo przemieszany z szeroko pojętym „techno”, jak to się wtedy zwykło określać ogół ówczesnej, niezbyt wyszukanej, dyskotekowej muzyki elektronicznej.

Nie jest żadną tajemnicą, że przynależność do konkretnej grupy społecznej ma ogromny wpływ na sposób percypowania i oceniania różnorodnych zjawisk. Wiadomo również, iż w życiu każdego młodego człowieka przychodzi taki okres, w którym staje się on bardziej świadom swojej odrębności, jednocześnie nie wiedząc na czym ta odrębność miałaby zasadniczo polegać. Wdrażane są w tej materii najrozmaitsze schematy, można się przykładowo wyróżniać za sprawą słuchanej muzyki. Tak więc jako rasowy outsider – zgodnie z moją ówczesną perspektywą, podobnie jak i wielu moich, polskich rówieśników, których nigdy osobiście nie poznałem – odkryłem nu metal i modern rock: jak mi się wtedy wydawało, dwa absolutne szczyty niszowości.

O ile wątku modern rocka pozwolę sobie nie skomentować, o tyle z nu metalem sprawa była zwykle jasna: System of a Down to ci szaleni, Linkin Park to ci co mają ważny przekaz, Korn to „Got the Life” i „Freak on a Leash”, Slipknot to sataniści, a Deftones... ci po prostu byli gdzieś tam z boku. Dla wprawnego słuchacza „Meteory”, którego kupiły chwytliwe melodie i i odpowiednie dawki szybkiej (taniej?) energii płynącej z utworów, wokal Chino był dziwny i na wskroś zawodzący. Niby próbowało się słuchać „Around the Fur”, ale jakieś to takie bez hitów, trochę ospałe, rozmazane, dziwne. Czym tu się jarać? - myślałem, czytając pochlebne komentarze na różnorakich stronach internetowych. W tym samym czasie zapętlałem sobie po raz n-ty na głośnikach „Papercut”, ani trochę nie podejrzewając, jak drastycznie moja perspektywa zmieni się z czasem. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że w wieku 18-19 lat przeżyję okres fascynacji „Białym Kucykiem” i kilkoma innymi dokonaniami ekipy z Sacramento, wyśmiałbym go. A to przecież właśnie ci nu-metalowcy „z doskoku” otworzyli mnie na jakże piękne, późniejsze shoegaze'owe doświadczenia.

Napisałem „z doskoku”, gdyż nu-metalowość Deftones zawsze stała pod pewnym znakiem zapytania, tak samo zresztą jak nu-metalowość SOAD-u. Skłonny jestem klasyfikować muzykę graną przez obie grupy jako alternative metal. I wierzcie mi – nie jest to żadna próba odcięcia się od trudnej nu-metalowej przeszłości. Jestem świadom tego, jak ten gatunek wpłynął na moją muzyczną podróż, pozwalając na samo usłyszenie o Deftones. Był niczym drabina Wittgensteina, którą należało odrzucić, uprzednio się po niej wspinając, w celu uzyskania dogłębniejszej perspektywy. „White Pony” nie było tu elementem samej drabiny, a raczej tym, co czekało na mnie u jej szczytu. Jakże przewrotnie niepoprawnym może się w tym kontekście jawić fakt, że „White Pony” na CD dobrałem sobie do zamówienia właściwie tylko dlatego, że akurat było w sporej promocji – nie znałem wówczas ani jednej kompozycji ze wspomnianego albumu.

Pamiętam, że płyty dostałem tuż przed świętami (nie pamiętam dokładnie co tam jeszcze było). Siedząc przed komputerem, w przerwie między świątecznymi pracami domowymi, przesłuchałem „Kucyka” od deski do deski i uderzyło mnie „Change”. Nie był to jeszcze moment, w którym byłbym skłonny dać całości najwyższą notę, ale istotnie odczułem zarówno ciężar, jak i niebezpieczną, niepewną, mroczną – a z drugiej strony również zmysłową – stronę tego krążka. Jasne, oprócz „Change” nic sobie na ów czas więcej pojedynczego nie zapętlałem, ale coś mnie ciągnęło by słuchać tej płyty w całości wciąż i wciąż. Po kilku przesłuchaniach do listy regularnie zapętlanych utworów doszło „Digital Bath”. Po tym okresie do albumu wracałem przynajmniej raz na trzy miesiące, za każdym razem praktycznie skupiając swoją uwagę na innym jej elemencie bądź konkretnym utworze. Odkrycie pełnego potencjału i ładunku emocjonalnego „White Pony” zajęło mi blisko dwa lata. W tym czasie sięgałem również po inne krążki spod szyldu Deftones, a także po blisko spokrewnione Crosses, ale żaden ze wspomnianych albumów nie poruszył mnie całościowo tak mocno jak „White Pony”, chociaż – co muszę przyznać – każdy z nich miał swoje momenty.

Z drugiej strony jednak: czy naprawdę oczekiwałem takiej prostej powtórki z rozrywki? Nasz tegoroczny jubilat jest w końcu dziełem zamkniętym (nawet pomimo komercyjnej akcji z „Back to School”) i w tym zamknięciu bliskim doskonałości. Wydaje mi, że żaden z wcześniejszych ani późniejszych albumów grupy nie może pochwalić się aż taką synergią poszczególnych utworów. Jestem skłonny posunąć się nawet do opinii, że żaden inny album zasadniczo do tego nie pretendował: następny w kolejności self-titled zespołu jest materiałem utrzymanym w podobnej stylistyce muzycznej, ale jednak o zasadniczo innym ładunku emocjonalnym, co w dosyć oczywisty sposób musiało przełożyć się na dosyć popularną do czasu premiery „Gore” opinię, iż była to najsłabsza pozycja w katalogu Amerykanów. Publika chciała więcej tego samego, ale Chino wolał zaśpiewać po swojemu. Z perspektywy czasu wyszło to zespołowi na dobre i przez kilka kolejnych lat był on w stanie dostarczyć nam gros udanej, zasadniczo niewymuszonej muzyki.

Ostatecznie chociaż wspomniane wcześniej „Gore” postawiło w końcu nieśmiało pytanie o to, czy aby Deftones się już nieco nie wypalili, zarówno mnie jak i wielu słuchaczom rozsianym po całym świecie, kwestia owa nie spędza snu z powiek. Co by się nie działo, do „White Pony” zawsze można wrócić. Może się starzeję, ale tym razem to się już na pewno nie zmieni.

Grzegorz Mirczak (20 marca 2020)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: RyblHC
[14 kwietnia 2020]
Around The Fur ospałe ? bez hitów? co ma muzyka alternatywna do hitów ? ale jestem w stanie zrozumieć tą opinię człowieka innego pokolenia ale tzn. że dzisiejsza muzyka niezależnie czy to metal czy hiphop ma opierać się na melodii i "hitach" Odnośnie Deftones to wyrośli właśnie na Around the fur z wydaną Life is peachy Korn-a obie płyty były rewolucją w muzyce metalowej. To była informacja po groungu, thrashu, że jeszcze można w metalu odkryć coś więcej. Linkin Park z kolej to było czyste pozerstwo i odpowiedź na zapotrzebowanie pozerskiego świata ale nic nie miało wspołnego z muzyką metalową to jakby dac gitary Beakstreet Boys którzy tego nie czują. Podsumowując, tylko prawda nas wyzwoli a White Pony już była trochę inną płytą, lżejszą odcinająca się od tej rewolucji KornoSpliknotowoToolowoDeftonsowskiej(AdrenalineAroundThe Fur).
Gość: M
[22 marca 2020]
Faktycznie bardzo dobra płyta, z resztą nawet aż do Diamon Eyes zdażały się temu zespołowi dobre momenty. Z drugiej strony od kiedy zaczęto mocno rehabilitować ten materiał w muzycznych internetach wróciłem do niej kilka razy i zawsze jednak robi na mnie mniejsze wrażenie niż wydaje mi się, że powinna.
Gość: Tom.
[21 marca 2020]
To jest naprawdę dobry album (w mojej opinii kolejny st/ też niczego sobie). Chino niekoniecznie należy do moich ulubionych tekściarzy, ale cała płyta tworzy bardzo spójny materiał, naładowany emocjonalnie... bardzo dobry zespół, bardzo dobra płyta.. a czy to nu metal to mało mnie obchodzi, dziś już mało kto zwraca uwagę na gatunki.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także