The Manhattan Transfer

Extensions

Okładka The Manhattan Transfer - Extensions

[Atlantic; 31 października 1979]

Klip Manhattan Transfer wykonującego „Birdland” zajmuje w moim życiu szczególne miejsce. Pomimo kilku wątpliwych zabiegów, które najcelniej ujawnia zestawienie „sztuka versus rzemiosło”, odnajduję w nim komplet tego, czego trzeba, by mnie uszczęśliwić. Właśnie tak, uszczęśliwić, oto bowiem stuff, z którego stworzone są marzenia. Gdy patrzę na czwórkę tych swingujących bóstw jestem w stanie uwierzyć, że wszystko jest możliwe. Weźmy modę: Manhattan Transfer nie uznają półśrodków, na których zbudowaliśmy nasze wyobrażenie o stylu lat 80. Alan Paul paradujący w luźnej (dosłownie) wariacji na temat zoot suit, Tim Hauser w czerwonych lakierkach dobranych do turkusowego garniturowego ortalionu i wreszcie Cheryl Bentyne w pantalonach ciotki Alladyna – ci szaleńcy noszą się z taką nonszalancją, że gdyby jedno z nich – na przykład Janis Siegel, ta *względnie* normalnie ubrana – postanowiło wystąpić w plastikowym worku, to niech mu będzie, uwierzyłbym, że tak właśnie trzeba. A znowuż, gdy reflektor wyłuskuje z tła ich podrygujące sylwetki, czy nie jest to kadr wyjęty ze snu o wielkiej karierze? Czy nie tak należałoby zaprezentować się publiczności, gdyby można było zaprezentować się jakkolwiek? I nie chcę nawet zaczynać tematu wokalnych kompetencji, ale frajda, którą Manhattan Transfer wyciągają z 496. wykonania tej piosenki, dalece przekracza to, co z rezerwą nazywamy jobowym profesjonalizmem. A więc można? Tak, *wszystko* można.

Ta wokalna wersja standardu Weather Report po raz pierwszy pojawiła się na płycie kwartetu niespełna dekadę przed wyżej opisanym występem w Tokio, i chociaż nie ma w niej ekspresji, która towarzyszyła wykonaniom koncertowym, Manhattan Transfer w studio nadrabiał precyzją i wizją zgoła modernistyczną (o tym za chwilę). „Birdland” otworzył przełomowy album formacji, pierwszy nagrany w jej klasycznym składzie i zarazem pierwszy, na którym zespół zdołał wyjść poza format „grupy wokalnej” – sprawnej wykonawczo, ale w zasadzie pozbawionej autorskiego drygu.

Wprawdzie masywny riff syntezatora naśladuje brzmienie oryginału, jednak dalsza część nagrania odbiega od organicznego soundu Weather Report. Wersja Manhattan Transfer jest pozornie nowoczesna – selektywne, chłodne brzmienie już niedługo stanie się standardem w przyjaznym radiu jazzie lat 80., ale tutaj, w połączeniu z big bandową, nieco nawet przerysowaną manierą wokalistów, sprawia wrażenie artefaktu jakiegoś zaprzeszłego futuryzmu. Jak te rysunki z serii „W roku 2000”, tak popularne na przełomie XIX i XX wieku, przedstawiające ludzi w samochodach, a jakże, latających, ale napędzanych przez silniki parowe. Nie ma w tym przypadku: nawet oprawa graficzna płyty, którą przygotował Jean-Paul Gaultier, wygląda jak szkice do radzieckiego filmu science-fiction z lat 20. To właśnie miałem na myśli wspominając o modernizmie, zresztą sama nazwa – Manhattan Transfer – zaczerpnięta została z tytułu powieści Johna Dos Passosa, luminarza tego gatunku. I właśnie od „Extensions” grupa zaczęła świadomie eksplorować wątki, na których została ufundowana.

Oczywiście chodzi tu o modernizm w bardzo wąskim, niepoważnym znaczeniu. Kwartet nie odkrył przecież zastosowania strumienia świadomości w muzyce, nawet jeśli „solówki” Janis Siegel brzmią tak, jakby wokalistka na język jazzu przekładała monolog Molly Bloom z ostatnich stron „Ulissesa”. Raczej mamy tu do czynienia z formą retromanii czy nawet świadomego anachronizmu – Manhattan Transfer portretują przeszłość za pomocą elementów, które dwadzieścia, trzydzieści i pięćdziesiąt lat wcześniej ucieleśniałyby to, co wówczas uważano za nowoczesne. W głupawym „Wacky Dust” singiel Elli Fitzgerald z ’38 roku zostaje oprawiony syntetycznymi dęciakami; „Coo Coo-U” brzmi z kolei jak ilustracja animacji z lat 40. (Woody Woodpecker w kosmosie?), ale już pod kolejnym indeksem kryje się tradycyjna interpretacja „Body And Soul” Johnny’ego Greena. Ten mash-up gatunków o zróżnicowanym ciężarze artystycznym (kompetentny wokalny jazz uciera się ze spuścizną novelty songs) spaja brzmienie – jednolite, ale odległe od monotonnego.

Późniejsza twórczość kwartetu będzie lawirować pomiędzy projektami stricte retro a współczesną mu muzyką pop – z jednej strony na obsypanym nagrodami „Vocalese” pojawią się precyzyjne wykonania klasyków (np. „Airegin” Johna Coltrane’a), z drugiej – na „Mecca For Moderns” będzie miejsce dla Steely Danowego „On The Boulevard”, dla piosenek napisanych przez Miltona Nascimento i Djavana na „Brazil” czy, wreszcie, dla Jacksonowskiego soulu na „Bodies And Souls” (świetne „Spice Of Life” – co ciekawe Rod Temperton popełnił tu pomniejszy autoplagiat). Ale pod względem doboru proporcji Manhattan Transfer „Extensions” już nie przeskoczą. Owszem mowa o muzyce, która jest efektem pewnego popularnego kompromisu – opakowuje wymagające treści w przystępne formy, jest więc tym, czym dla klasyków modernistycznej literatury byłyby szkolne opracowania. Ale jeśli spojrzeć na sprawę z drugiej strony, to kwartet pod wodzą Tima Hausera do pozornie niewymagającej estetyki przemycał rozwiązania, które mogłyby zawstydzić dużo bardziej uznanych artystów. Cofając się więc do początku: wersja z Tokio to nie jedyne wykonanie „Birdland”, które lubię sobie przypominać. Prawie tak samo intrygujący jest wcześniejszy występ, w którym wokaliści Manhattan Transfer występują gościnnie u boku Weather Report. Nie muszę wam chyba mówić, kto kogo zmiótł ze sceny.

Paweł Sajewicz (9 grudnia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także